Niedzielny poranek w Warszawie. Parzę sobie kawę po raz pierwszy od tygodnia i siadam przed laptopem – też po raz pierwszy od tygodnia. O matko! Co za szczęście, że udało mi się obyć bez ulubionego zestawu przez tyle dni! Na chwilę w ogóle zapomniałam, że coś takiego istnieje. Na obozie biegowym wpadasz w pewien rytm, na wszystko jest swój czas: na poranny rozruch, trening, obiad, wykład tylko nie na to, co sobie serwujemy na co dzień. I chwała organizatorom za to!
Jechać czy nie jechać? – człowiek, który żyje na walizkach, zwykle szybko podejmuje tego typu decyzje. Weekend w Pradze? Jasne! Wyjazd w góry? Pakuję się i jadę. Tym razem jednak szło dość opornie. Niby miałam kilka dni urlopu między świętami i dobrze byłoby z tego skorzystać, by naładować baterię na Nowy Rok, w którym czeka mnie jeszcze więcej wyzwań niż w poprzednim. Chyba nic nie mogłoby mi zrobić lepiej niż bieganie w górach. A jednak przez kilka dni zastanawiałam się nad tym, czy wyjazd na obóz biegowy to dobry pomysł. Dlaczego? Wątpliwości miałam wiele: dopiero wychodzę z kontuzji, jestem w opłakanej formie i jak to będzie wyglądało, kiedy pojawię się w tłumie rozbieganych ludzi? Nie będę mogła w pełni skorzystać ze wszystkich opcji, a na dodatek właściwie nikogo nie znam. No i umówmy się: zawsze można zostać w Warszawie i popracować, nadrobić wszystko to, na co zabrakło mi czasu w szalonym grudniu. Dla mnie to zawsze argument na wagę złota. Na szczęście znajomy nękał mnie pytaniami, czy już zrobiłam przelew, więc dla świętego spokoju zrobiłam. Laptop zepsuł się na dwie godziny przed wyjazdem – siła wyższa. Pojechałam wyłącznie z wielką torbą ciuchów biegowych no i oczywiście kreacją sylwestrową, bo jakżeby inaczej…
I to był najlepszy pomysł, na jaki można było wpaść na tym etapie. Dlaczego? Już mówię, bo być może ktoś od dawna zastanawia się nad takim rozwiązaniem.
Co, gdzie i jak?
To był mój drugi obóz biegowy. Na pierwszy pojechałam w sierpniu w 2013 roku do Szwajcarii z Tatra Running Team, a konkretnie do St. Moritz (tutaj więcej informacji o obozie). Wróciłam jak nowonarodzona. Poczułam się jak młody Bóg. Oprócz tego, że poznałam fantastycznych ludzi, miałam mnóstwo okazji do tego, by wypytać specjalistów, o wszystko, co zawsze chciałam wiedzieć o bieganiu, regeneracji, odżywianiu, to przede wszystkim spędziłam czas w najpiękniejszym miejscu, jakie do tej pory widziałam (królestwo za to, by choć na kilka dni jeszcze kiedyś tam wrócić!). Przez 8 dni trenowaliśmy na wysokości, dzięki czemu jeszcze przyjemniej i lżej mogłam polecieć maraton w Berlinie trzy tygodnie później.
Jeśli chodzi o moją głowę – odpoczęłam jak nigdy dotąd. Wiedziałam, że tego typu pomysły na urlop to coś dla mnie. Potem jednak rzuciłam się w wir pracy i nie pojechałam na kolejny , aż do teraz. Tym razem skusiłam się na wyjazd z zespołem bieganie.pl i na opcję: Sylwestrowy Obóz Biegowy w Kętach. Nie miałam żadnych planów ani na te kilka dni wolnego, ani na imprezę, a team takich osobistości jak Krzysztof Janik, Grzegorz Gajdus i Marcin Świerc – no trzeba było jechać:)
Wiara we własne możliwości
Tak naprawdę nie biegam od połowy października. Owszem, od końca listopada wychodziłam 3 razy w tygodniu na marszobiegi, które ratowały mi życie w tym sensie, że mogłam wyjść na zewnątrz i zaciągnąć się powiewem wolności, jak kilka lat temu dymem z ulubionych papierosów. W październiku dopadło mnie zapalenie rozcięgna podeszwowego, więc cały listopad i grudzień upłynęły mi pod hasłem: pływanie oraz treningi na siłowni (głównie core stability na które zawsze najtrudniej znaleźć czas, gdy człowiek jest już mocno wkręcony w przygotowania do zawodów). Kiedy zaczęłam wychodzić na przebieżki do ukochanych Łazienek, które mam pod domem, na początku poczułam ogromną radość – wreszcie mogłam wyjść na zewnątrz i mknąć przed siebie, dokąd tylko chcę. Nie ograniczały mnie cztery ściany sali ani czarny pas na dnie basenu. Jednak z czasem zaczęło mnie przerażać to, że ból stopy wciąż nie ustąpił, a do tego forma spadła. Bywały dni, kiedy czułam się zmęczona, a nogi były tak ciężkie, jakby ktoś uciął mi moje i przytwierdził betonowe. Mimo wszystko nie poddawałam się: słuchałam zaleceń fizjoterapeuty i stopniowo starałam się wrócić do biegania. Czasem mknęłam przez park i wycierałam z policzków łzy. Każdy kilometr wydawał się być odcinkiem przynajmniej o 10 razy dłuższym, ale truchtałam dalej, bo wiedziałam, że za jakiś czas znowu będę mogła biec z przyjemnością.
Na obóz miałam taki pomysł: jeśli ból będzie bardzo odczuwalny – biegam co drugi dzień, jeśli wszystko będzie w porządku – biegam codziennie, tyle tylko, że spokojnie zarówno jeśli chodzi o kilometry jak i tempo. I tutaj rozwiała się moja pierwsza obawa: nie ma sensu czuć się, że nie dasz rady, że będziesz gorszy. Treningi są tak skonstruowane, że każdy znajdzie coś dla siebie. Dzieliliśmy się na grupy w zależności od tego, czy ktoś danego dnia był na siłach zmierzyć się z czymś trudniejszym, czy chciał sobie odpocząć i pobiec coś lżejszego. Dzięki temu mogłam codziennie biegać i stopniowo wracać do sił, nabierać wiary w to, że nie jest ze mną tak źle, że kilka tygodni treningów, może miesięcy i wrócę do ludzi. W sumie pokonałam prawie 100km, ale wszystko na spokojnie, z głową: po ciężkim dniu w górach, robiliśmy sobie lekki rozruch, by się zregenerować i nabrać sił na kolejny dzień. Czułam się bosko! Nabrałam apetytu na więcej.
Motywacja do biegania: bo to w ludziach jest moc!
Ostatnio zauważyłam, że znowu nabrałam chęci do biegania z ludźmi. Miewam fazy: czasem lepiej trenuje mi się w grupie, a czasem w pojedynkę. Teraz, kiedy wychodzę z kontuzji i jestem w opłakanej formie, nic nie działa na mnie lepiej niż miłe towarzystwo, z którym można spokojnie pobiec, porozmawiać i wspólnie zmierzyć się ze wszystkimi słabościami. W tym miejscu chciałam z całego serca podziękować wszystkim tym, którzy wspierali mnie online, na żywo i biegali oraz wciąż biegają ze mną – to dzięki WAM udało mi się wygrzebać. I mojej ukochanej poniedziałkowej grupie biegowej Romantoza, która daje mi kopa na cały tydzień. Każdemu, kto wraca do biegania, dopiero zaczyna, czy wychodzi z kontuzji, polecam bieganie w towarzystwie, zapraszamy też do nas – spotykamy się w każdy poniedziałek o 19:30 przy Placu na Rozdrożu i rozgrzewamy w Parku Ujazdowskim.
Na obozie jeszcze mocniej poczułam moc, jaką dają inni ludzie. Praktycznie nikogo nie znałam, trafiłam do zgranego zespołu, który w sporej części składa się ze stałych bywalców, ale mimo wszystko od razu stałam się jej członkiem. Razem każdy kilometr wydawał się być metrem. Pokonywałam go z uśmiechem na twarzy i często wybierałam ambitniejsze warianty, choć mogłam wykręcać się kontuzją. Ja po prostu chciałam zrobić więcej, tyle, na ile czułam, że mnie w danym momencie stać.
Nieoczekiwana zmiana planów
Można by powiedzieć, że z tej zmiany cieszę się najbardziej, ale trudno mi wybrać, co jest największą wartością, jaką wywiozłam z obozu. Cele na przyszły rok miałam już od dawna wybrane. Główne to Bieg Rzeźnika (po drodze kilka mniejszych biegów górskich, żeby się zaprawić) i jeden najważniejszy start w jesienią, ale o tym na razie nie chcę mówić, żeby nie zapeszać:). Nie jestem wariatką, która porywa się na rzeczy, których nie jest w stanie zrobić. Lubię wyzwania, ciężką pracę, ale wyznaczam sobie realne cele, ambitne, nawet bardzo, ale realne. Decyzję o tym, że chciałabym się przygotować do Biegu Rzeźnika, podjęłam jeszcze tego samego dnia, kiedy przebiegłam mój pierwszy bieg ultra (UltraMaraton Bieszczadzki). Mam idealną parę, sporo czasu na rzetelne przygotowania i mimo tego, że kontuzja popsuła moje plany, to pracowałam na siłą i stabilizacją, żeby chociaż tę bazę już zbudować i później skoncentrować się na treningach biegowych.
5 minut rozmowy z Marcinem Świercem sprawiło, że zmieniłam zdanie. Wyglądało to mniej więcej tak:
– Chcesz biec na czas czy na przetrwanie?
– Na przetrwanie.
– To nie rób tego. Bieganie amatorskie ma być przyjemnością, a rozcięgno podeszwowe to kontuzja, która lubi wracać, jeśli się przeciążysz. Spokojnie trenuj, startuj na krótszych dystansach, na ultra przyjdzie czas. A tak przynajmniej przygotujesz się do wymarzonego startu na jesień.
Posłuchałam. Jeszcze tego samego dnia wycofałam się z pomysłu i zmieniłam plany. I jest mi z tym dobrze. Jestem spokojna, szczęśliwa, nie mogę się doczekać regularnych treningów. Krzysiek Janik tutaj też służył bardzo cennymi radami, które pozwalają nakreślić sobie ambitny ale przede wszystkim zdrowy plan działania.
Odpoczynek i zabawa
Nie zabrakło też czasu na bal Sylwestrowy, wieczory na basenie, w jacuzzi i saunie, rozmowy, żarty, śmiechy. Psychicznie odpoczęłam tak bardzo, jak chyba jeszcze nigdy. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Taka bateria bardzo się przyda na Nowy Rok, bo czeka mnie wiele dużych wyzwań, a moje życie wywróciło się do góry nogami. Bieganie jest lekiem na wszystko!
Pingback: Jak zacząć biegać i robić to sensownie? - Panna Anna Biega()