Kiedy zapisywaliśmy się na Madeira Island Ultra Trail (MIUT) wszystko było zupełnie inaczej. Ja wracałam do treningów i miałam przed sobą jeszcze dobre trzy miesiące, by popracować nad formą dlatego zapisałam się na dystans 40km, Konrad był w szczycie formy, ale też z kilkoma ważnymi startamii chwilę później więc wybrał 85km, a Tomek, cóż Tomek jeszcze nie wiedział, że nas spotka, ale spotkał i miesiąc temu zarejestrował się na najbardziej odważną opcję: 115km dookoła wyspy.
Jednak jak to życiu bywa: nie wszystko da się przewidzieć i zaplanować. U mnie ból wrócił, do tego bardzo dużo pracowałam, zarywałam noce i nie było mowy o treningu z prawdziwego zdarzenia. Konrada zaskoczyła kontuzja, która uniemożliwiła mu jakiekolwiek biegi przez miesiąc, a Tomek po prostu nie zdążył wybiegać tylu kilometrów, ile by chciał. Mimo wszystkich przeciwności, nie poddawaliśmy się. Każdy trenował tyle, ile mógł: jeśli nie dało się biegać, wsiadaliśmy na rower, wskakiwaliśmy do basenu, trenowaliśmy na siłowni. Nikt nie olał sprawy, nie czekał na kanapie na cud, bo chyba każe z nas wierzyło, że jednak się uda, że coś się zmieni, że jeszcze będzie można pobiec.
Moją historię znacie: w zeszłym roku zaliczyłam kilka startów w górach: Rzeźniczka, Festiwal Biegowy w Krynicy, Ultramaraton Bieszczadzki. W tym roku trenuję bardzo spokojnie, by wyleczyć do końca wszelkie dolegliwości. Kiedy tylko mam okazję, jadę w góry, by choć na małych odcinkach pobiegać, pochodzić, uczyć stopy i ciało pracy w trudnym terenie, który tak bardzo pokochałam. Wybrałam prosty bieg: niby 40km, ale przewyższenie jest niewielkie, na całej trasie jedynie 870m. Można by powiedzieć, że taka trasa-marzenie: tylko jeden mocniejszy podbieg, a potem płasko lub w dół. Chłopaki mają dużo gorzej: 85km z przewyższeniem 4000m i 115km z przewyższeniem 6800, ale mają też dużo większe doświadczenie i formę. Każdy z nich ma na swoim koncie mnóstwo startów i treningów w górach, zawody na morderczych dystansach takich jak 70, 80 czy 100km. Dadzą sobie radę. Wierzę w nich.
Co robić? To pytanie zadawałam sobie nie raz. Startować i przemaszerować trasę? W końcu polecieć na Maderę i nie wystartować w tak malowniczych zawodach… no serce się kraje. Może zmienić dystans na mniejszy? Opcja 17km brzmi super. Mimo wszystko decyduję, że nie wystartuję. Biorę ze sobą sporo ubrań do biegania, bo takich tras jak tutaj, jeszcze nigdy nie widziałam. Robię sobie spokojne marszobiegi i zwiedzam wyspę. Ale już pierwszego dnia, gdy tak biegnę spokojnie przed siebie, czuję, że muszę spróbować.
Wymieniam dystans na krótszy, przynajmniej w mojej głowie: umówmy się, przecież w tę stronę nigdy nie ma problemu i zaczynam przygotowania. Przeglądam listę rzeczy, które są mi potrzebne na start i oczywiście nie mam nic: ani czołówki, ani plecaka, ani bidonów, apteczkę jeszcze jakoś uda mi się wyczarować, bo zabrałam leki ze sobą na wyjazd, ale długich wybiegań nie planowałam, więc o pozostałych elementach mogę zapomnieć.
„Dobra i tak miałam kupić sobie lżejszy plecak” – od razu pada myśl. Kiedy człowiek już się przełamie, nie ma problemów, które psują zabawę, od razu szuka się rozwiązania. Batony, żele to wszystko można kupić. Po spokojnym marszobiegu, gdzie więcej było marszu i wspinaczki niż biegu, nakręcona pięknymi widokami i genialną pogodą (wszelkie prognozy świata wskazywały, że temperatura będzie dużo niższa i przez kilka dni będzie lał deszcz) idę odebrać pakiet startowy i zamienić dystans na krótszy. Dobra, 17km dam radę zrobić marszobiegami, w końcu w marcu trzasnęłam sobie dwa półmaratony i było w porządku. „Niestety teraz nie da się nic zrobić: ma Pani ubezpieczenie na innym dystansie, wszystko jest już przygotowane, wydrukowane, proszę nas zrozumieć” – mówi do mnie grzecznie pewien Portugalczyk w biurze zawodów. Oczywiście, że rozumiem. „Ale proszę się nie martwić, ta trasa na 40km to właściwie to samo. Spokojnie da Pani sobie radę”. Powiedział to do mnie z takim przekonaniem, że uwierzyłam. Kompletna bzdura, prawda? Facet mnie nie zna, nie wie, z czym się ostatnio borykałam, ile trenowała, ale taki jest nasz wyjazd: na luzie, z uśmiechem. Żartujemy sobie tak dużo – sami z siebie rzecz jasna – że mięśnie brzucha bolą mnie na samo wspomnienie kilku ostatnich tekstów. Dawno tak nie odpoczęłam psychicznie. Czuję, że wracam do siebie. I właśnie dlatego postanowiłam spróbować. Napisałam dziś o naszej trójce, bo każde z nas ma zupełnie inną sytuację, a jednak bardzo podobną. Każde z nas postanowiło zaryzykować, spróbować, ale zupełnie na luzie. Jest piąta rano, za kilka godzin start, a ja od godziny siedzę i piszę ten tekst zamiast spać, ale tak chciała, taką poczułam potrzebę. Zamiast opychać się makaronem czy pizzą, smakujemy różne ryby i owoce morza, nie boimy się wina – tutejsze smakuje wybornie! Nikt z nas nie ma nic do stracenia: jesteśmy tutaj po to, by odpoczywać, a przy okazji każde z nas zmierzy się ze swoim wyzwaniem.
Drogi czytelniku, spójrz na nas przychylnym okiem. Jesteśmy tylko bandą ludzi, którzy mają pasję i kochają życie. Ryzykujemy, próbujemy, bo czasem pojawia się impuls, który mówi, że tak trzeba. Ale głupi nie jesteśmy. Obiecaliśmy sobie nawzajem, że gdy pojawi się określony rodzaj bólu (mamy już swoje skale i wiemy, kiedy trzeba ze sceny zejść, by było bezpiecznie), dobijamy do punktu kontrolnego i schodzimy. Ale próbujemy, bo o to w życiu chodzi, a my lubimy żyć na 100%. Trzymaj proszę za nas kciuki i wiedz, że kolejne nasze starty będą lepiej zaplanowane, bo choć jest wesoło, nikomu nie polecamy metody: na wariata. Sporo główkowania i trochę pieniędzy nas to kosztowało, ale warto. Czy się uda? Nie wiem, ale mocno w to wierzę, a to już połowa sukcesu. To jak czytelniku, będziesz nam kibicował?
Do zobaczenia na mecie!