Przyznaj się, lubisz to. Tę nieprzespaną noc, ten ściśnięty żołądek, do którego próbujesz na siłę coś wcisnąć. Jesz z rozsądku, bo tak naprawdę wszystko jest bez smaku. Bułka, płatki, banan, ser, dżem – to nie ma znaczenia. Znowu musisz iść do toalety. Tak zwany „nerwosik” nie odpuszcza nawet na moment. „Numer startowy, agrafki, żel” – szybko sprawdzasz, czy na pewno o niczym nie zapomniałeś. I mimo tego, że powinno dopaść Cię zmęczenie, adrenalina sprawia, że działasz na najwyższych obrotach. Tak, lubisz to, no przyznaj się. Start w zawodach jest jak dobry seks: na moment przejmuje władzę nad całym Twoim ciałem, nic innego się nie liczy, nie ma znaczenia, nie istnieje. Jesteś tylko Ty, trasa i zadanie do wykonania. I ta satysfakcja na mecie… Bezcenne, nie do opisania. I choć dałeś z siebie wszystko, mógłbyś tańczyć do białego rana. Wypełnia Cię radość, chęć do życia, a jedzenie znowu ma smak. I to jaki! Przyznaj się, lubisz to. To wiesz jak trudno z tego zrezygnować…
Kilka tygodni temu musiałam podjąć taką decyzję. Pierwszy raz w życiu w sytuacji, gdy jestem zdrowa, nie mam kontuzji i po prostu trzeba było posłuchać zdrowego rozsądku – to cholernie trudne, gdy mówimy o bieganiu. Sport to pasja, emocje, spontaniczność, a nie rozsądek i przemyślane decyzje, przynajmniej nie dla kogoś takiego jak ja, dla amatora, który po prostu to lubi.
Któregoś dnia usiadłam nad kalendarzem i popłakałam się. Tak, najzwyczajniej w świecie poryczałam się, jak zobaczyłam plan na najbliższe miesiące. Nie pamiętam już kiedy byłam w jednym miejscu dłużej niż 5 dni, wszędzie jestem na moment, na chwilę. W domu, właśnie – w domu – właściwie gdzie jest mój dom? Moje rzeczy porozrzucane są po wielu miejscach, żebym wszędzie miała buty do biegania, legginsy i koszulkę. Bo jak inaczej 🙂 Zatem w domu tylko rozpakowuję się, piorę, suszę i pakuję na nowo. I nie narzekam, nie marudzę – lubię to moje życie na walizkach, zawsze lubiłam, ale niestety ostatnio to już się wymknęło spod kontroli. A przecież Panna Anna nie może płakać. Firmowy uśmiech zobowiązuje. Dlatego trzeba było na spokojnie przemyśleć kilka spraw i znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.
Od dłuższego czasu jestem w drodze: w samochodzie, pociągu, autobusie, samolocie. By dojechać na miejsce, zwykle startuję w środku nocy, wieczorem najzwyczajniej w świecie brakuje mi już sił na porządny trening. Ale biegam. Biegam, bo to jest to, co przywraca mi równowagę, sprawia, że nawet w najtrudniejsze dni, uśmiech wraca na moją twarz. A kiedy jeszcze mogę pobiegać w lesie czy w górach, to już w ogóle… Znowu czuje tę wolność!
Niestety przesadziłam. Mam to szczęście, że moja praca to pasja. Paradoksalnie to także nieszczęście, bo trudno wtedy zachować dystans: nakręcam się, wymyślam kolejne rzeczy, zgadzam się na wszystko, bo po prostu chcę to zrobić, ale czasem najzwyczajniej w świecie się nie da. Przecież kiedyś trzeba odpocząć, iść na randkę z ukochanym, spotkać się z przyjaciółmi, pogadać z mamą. Wiesz, jakie jest moje największe marzenie? Spędzić kilka tygodni w jednym miejscu. Wieczorem usiąść z książką, obejrzeć film, na co od dawna nie mogę sobie pozwolić. Wiedziałam, że muszę coś zmienić. No i zmieniam, i to bardzo wiele, ale dziś o jednym: w tym roku nie wystartuję w triathlonie,.
Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść i być uczciwym wobec siebie samego. Nie jestem gotowa: ani psychicznie, ani fizycznie.
Po pierwsze trening: moje wieczne podróże pozwoliły mi na to, żebym mogła biegać, ale nie pływałam tyle, ile chciałam, na mój ukochany rower wsiadłam 3 razy, bo nie było mnie w domu 🙁 I owszem, pewnie dałabym radę, bo nie mówimy przecież o 1/2 Ironmana tylko o sprincie (0,75km pływania, 20km na rowerze, 5km biegu), ale mimo wszystko trzeba się jakoś przygotować. W otwartej wodzie pływałam raz. I choć na basenie sobie radzę nawet nieźle jak na to, że przygotowywałam się sama i miałam na to bardzo mało czasu, to wiem, że w żaden sposób nie mogę tego porównywać do treningu w wodzie, na dodatek morzu i jeszcze w tłumie innych ludzi… Tak naprawdę ze wspomnianych trzech dyscyplin pewnie czułabym się tylko podczas biegu:)
Po drugie stres: start w zawodach powinien być przyjemnością, owszem – ambitnym wyzwaniem, ale wciąż zabawą, a na tym etapie z zabawą to by miało niewiele wspólnego. Już na samym początku pojawiły się problemy organizacyjne: Jak przetransportować mój rower z Holandii? Jak wpisać kolejny wyjazd między dwa inne? I wiele podobnych pytań. Jasne, z każdej sytuacji jest wyjście: pożyczyć rower – w końcu to tylko sprint, lecieć samolotem z małym bagażem tylko, że ja już tak nie chcę. Od kilku lat kombinuję jak połączyć ze sobą kilka rzeczy, których teoretycznie połączyć się nie da. Udowadniam, że można, że dla chcącego nic trudnego – bo tak jest. Taką wyznaję filozofię. Ale nie ukrywam, że takie kombinowanie po kilku latach staje się męczące. Chciałabym choć raz nie kombinować. Pojechać tak na luzie, z zapasem czasu, bawić się jak dawniej: wspólnie przeżywać emocje przed startem, podzielić się wszystkim ze znajomymi tuż po zawodach. Wystartować na swoim rowerze, po sumiennie zrealizowanych treningach, bez stresu, że przyjadę tam na ostatnią chwilę. To będzie mój pierwszy triathlon! Chcę się w nim tak zakochać, jak kiedyś zakochałam się w bieganiu. Chcę poczuć tę atmosferę przed, pogadać z ludźmi, wypytać ich o milion rzeczy, które dla starych wyjadaczy są śmieszne, a dla mnie będą kwestią życia lub śmierci. Chcę wystartować z poczuciem, że jestem przygotowana i teraz czas się sprawdzić. Po zawodach chcę zostać na miejscu, by świętować z innymi swój pierwszy raz. Mam proste marzenie: chcę mieć czas na to, by przeżyć swój pierwszy triathlon tak, jak trzeba, bo start w zawodach to jest to coś, dlaczego warto ciężko pracować.