Zawsze, kiedy słyszałam zdanie: „Prędzej czy później każdy biegacz wkręci się w triathlon” szybko reagowałam: „Nieprawda!”. I nadal jestem tego zdania. Owszem, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Na początku każdy się zapiera: „Ja to w ogóle nie będę startować w zawodach, biegam tylko dla siebie”. Tylko niby dla kogo innego miałyby być te starty, jeśli nie dla nas samych? Potem pierwszy start i chęć zmierzenia się na innym dystansie. Biegniesz na 10 km, potem startujesz w półmaratonie, wreszcie chcesz się sprawdzić na królewskim dystansie. Za chwilę pojawia się chęć poprawiania „życiówek”. A może ultra? – pewnego dnia do głowy przychodzi taka myśl. Bieganie nie jest nudne. Bieganie nie daje małych możliwości. Ciągle możesz spróbować czegoś nowego, poprawić się w jakiś sposób (jeśli już nie lepszym wynikiem to np. bardziej wymagającą trasą). Możesz połączyć bieganie z podróżowaniem, balem przebierańców, biesiadą, powalczyć na torze przeszkód.
Walka o wytrzymałość
Ja za taką moją nową odskocznię uznałam biegi górskie. Pokochałam te widoki, atmosferę, kontakt z przyrodą i ludźmi. Polubiłam ten stan, kiedy walczę sama ze sobą, ale nie po to, by utrzymać szybkie tempo, tylko przekonuję samą siebie, że ten zbieg mnie nie zabije, że podbieg jest mniej stromy i krótszy niż się wydaję. Oglądanie profilu trasy, pakowanie plecaka w taki sposób, by pamiętać, gdzie masz przekąskę, a gdzie proszek przeciwbólowy w razie nagłej potrzeby, wyliczanie, ile picia wziąć, by wystarczyło, ale też nie było za ciężko – to wszystko sprawia, że czuję się, jakbym brała udział w jakiejś grze przygodowej. I bardzo to polubiłam. Taka miejska dziewczyna jak ja, przyzwyczajona do pracy w korporacji, szybkiego tempa, jeszcze szybszej kawy w mieście i wszechobecnego zgiełku pokochała to błoto, te załamania pogody, ten zupełnie inny wymiar zmęczenia. Takie górskie sponiewieranie.
I nie mówię, marzę o tym, żeby wrócić na asfalt i powalczyć o dobry czas. Mam łzy w oczach jak sobie przypomnę to uczucie, które towarzyszy ci wtedy, kiedy walczysz na maratonie o życiówkę. Bardzo chciałabym poczuć to choć raz jeszcze. Niestety najpierw jedna kontuzja, później druga wyprowadziły mnie lekko z równowagi, nauczyły pokory. Dlatego dziś jestem spokojna: wiem, że wrócę do dawnej miłości, ale wszystko na spokojnie, z głową, tak, by sobie nie zaszkodzić. Skoro teraz noga nie boli mnie wtedy, gdy biegam w terenie, to poobcuję z przyrodą, popracuję nad wytrzymałością i siłą, które kiedyś będą dla mnie dobrą bazą. Pojedyncze starty w mieście oczywiście mile widziane, po prostu mam świadomość tego, że w tym sezonie niewiele już wywalczę, więc wybieram takie rozwiązania, które dadzą mi kopa, będą dla mnie wyzwaniem.
Pływanie i jazda na rowerze
Zawsze, kiedy coś mnie boli, stawiam na inne sporty. Chodzę na siłownię, pływam, próbuję zajęć grupowych. Ale każdy, kto jest już uzależniony od biegania wie, że nic nie zastąpi tego narkotyku. Głód można lekko zagłuszyć, ale wciąż daje o sobie znać. Jest jednak coś, co daje mi podobne odczucia: pływanie. Jakiś czas temu, kiedy musiałam zrezygnować ze startu w upragnionym maratonie, odkryłam, że woda mnie uspokaja. Zaglądałam na pływalnię kilka razy w tygodniu i wyciszałam się. Po treningu poziom zmęczenia był podobny, a ja stawałam się łagodna jak baranek. Nie umiem pływać. Pierwsze baseny karulem, który pozostawia wiele do życzenia, pokonałam jakieś półtorej roku temu, kiedy przez dwa miesiące chodziłam na grupowe zajęcia do bardzo fajnego trenera Marcina Fabiszewskiego. Z dnia na dzień jednak pracowałam coraz więcej, spałam coraz mniej i z czegoś trzeba było zrezygnować.
Na rowerze nie jeżdżę. Tak po prostu. Mam w sobie jakiś kretyński lęk przed ruchem na jezdni, samochodami. Zrobiłam prawo jazdy 12 lat temu i od tamtej pory nie siedziałam za kółkiem. Tak, wiem, to śmieszne, ale prawdziwe, a jak wiecie, ja lubię być szczera. Do bólu. W końcu każdy z nas ma jakieś wady. Mimo wszystko stwierdziłam, że chcę rower. Od kilku miesięcy sporą część mojego życia spędzam w Holandii. Tutaj pracuję, biegam i jak się domyślacie – grzechem byłoby nie jeździć na rowerze. Dlatego – po długim czasie poszukiwań i walki wszystkich wokół z moimi przekonaniami „Ja chcę stalową retro-szosę”, moja druga połowa przywiozła mi do domu takie cudo.
Panna Anna i triathlon?
Bez obaw, to nie oznacza, że teraz z moim kulawym kraulem i zerowymi umiejętnościami jazdy na rowerze szosowym będę ci się pchać pod koła na różnych zawodach. Panna Anna Biega – tak było i tak zostaje. Nadal na wszelkiej maści imprezach głośno zaznaczam, że nie każdy marzy o triathlonie. Ja nie marzę. Po co mi pianka i rower? Znacie mnie na tyle, że zrozumiecie. Któregoś dnia odbieram telefon od Magdy Sołtys z polskabiega.pl.
– Aniu, myślałaś kiedyś o triathlonie? Współpracujesz z nami, może chciałabyś wystartować w naszym teamie w Gdyni?
– Przecież ja nie pływam, nie mam roweru. Nie – wzbraniałam się.
– Ale na dystansie sprinterskim dasz radę. Masz jeszcze chwilę. Pomożemy, podpowiemy co i jak. Zobacz, jest ekipa TVP i Polsatu – tam są sami wymiatacze: Dowbor, Grass, a my mamy taki luźny team Gazeta, gdzie kilka osób w ogóle będzie debiutować. Traktujemy to jako fajne wyzwanie, coś nowego, a nie walkę o złamanie 5 godzin na dystansie 1/2 Ironmana – dodała. I ten argument mnie przekonał. “Nowe wyzwanie bez ciśnienia”. Oczywiście jestem największą łamagą w teamie. Do pływania wróciłam w zeszłym tygodniu, rower mam w domu od wczoraj.
W kalendarzu mam kilka podróży, po drodze starty w górach (za trzy tygodnie Eiger Ultra Trail w Szwajcarii) – nie ma mowy o planie treningowym rozpisanym na każdy dzień. Nie ma mowy o tym, by wozić ze sobą rower. Pływać będę tam, gdzie akurat zdarzy się taka sposobność. Ale wiecie co? Dobrze jest w życiu próbować nowych rzeczy. Być może się nie uda. Być może spanikuję w wodzie, być może nie zmieszczę się w czasie, a może wywalę się na rowerze. Może się okazać, że nie ogarnę strefy zmian. I nie jestem bezmyślną ignorantką. Wczoraj pływałam, wieczorem testowałam rower. Nie przygotuję się tak, jak powinnam, bo najzwyczajniej w świecie chwilowo nie mam do tego warunków, ale zaangażowałam się i chcę spróbować. Chcę pokonać strach przed młynem w wodzie, chcę wsiąść na rower i nie bać się. I po to to robię. Każdego dnia powinniśmy próbować nowych rzeczy, wychodzić poza strefę komfortu, bo dopiero tam zaczynają się dziać fajne rzeczy. I nawet nie proszę cię tym razem o doping tylko o wyrozumiałość 🙂
Chcę wystartować raz, zobaczyć jak to jest. Rower będzie mi służył na długie wypady i wycieczki krajoznawcze w Holandii i nie tylko – szukałam go już od jakiegoś czasu, a pianka – z przyjemnością będę w niej pływać w morzu i jeziorze 🙂 Ot i cała historia. To już wiesz drogi czytelniku, po co mi pianka i rower.