Zgadza się: nie jest łatwo. Nie ma tutaj czasu na myślenie „chce mi się”, „nie chce”, „może po jedzeniu?”, „a może lepiej za godzinę?”. Paradoks polega na tym, że mimo nieprzespanych nocy i cyrku na kółkach, właśnie łatwiej mi się trenuje z jednego prostego powodu: nie mam czasu na wymówki, muszę być świetnie zorganizowana. Oto kilka patentów, które wprowadziłam w życie.
Pytacie mnie: „Aniu, jak organizujesz czas na treningi, kiedy karmisz piersią?”. No właśnie i to jest klucz do sukcesu. Moje treningi, ba chwilowo w ogóle całe moje życie krąży wokół cycka. Śmiejemy się z tatą Nelki, że dzielimy nasz dzień na rundy, owe rundy to czas między karmieniami. „Proponuję, żebyś poszła na trening w pierwszej rundzie, a ja w drugiej” – mówi tata w weekend. „W trzeciej możesz iść do kawiarni popracować”. I tak teraz staramy się działać, bo na początku to był jeden wielki chaos. Marnowaliśmy mnóstwo czasu, bo brakowało nam konkretnego planu działania. Zawsze byliśmy spontaniczni więc myśleliśmy, że i teraz będzie można pójść tym tropem, ale po wielu tygodniach prób usiedliśmy na kanapie i zgodnie stwierdziliśmy: potrzebujemy planu działania, nawet nudnej rutyny, ale każde z nas musi wiedzieć, że we wtorek i czwartek wieczorem tata idzie na trening z grupą, a mama ćwiczy w domu, w poniedziałek i środę odwrotnie. I wiadomo: będzie różnie, czasem to się nie uda, nie sprawdzi, bo przy małym dziecku niczego nie da się zaplanować na 100%, ale przynajmniej jest jakiś pomysł i nawet jeśli w 70% uda się go zrealizować, to będzie cudownie. I tak jak dziecko potrzebuje powtarzalności, przewidywalności, rutyny, tak i rodzicom to bardzo pomoże. No dobrze, to plan działania jest, tylko teraz pytanie: jak go wykonać, gdy jestem matką karmiącą a ojciec wychodzi z domu o 7:00 i wraca o 17:00? Ja mam takie rozwiązania:
Siłownia/szkoła jogi pod domem
Zacznijmy od tego, że matka karmiąca ma niewiele czasu między jednym cyckowaniem a drugim. Tym razem to ja muszę się do niej dostosować, a nie ona do mnie. Owszem, chciałabym trenować w parku z grupą (jest mnóstwo fajnych boot campów i grup biegowych), ale to zajęłoby mi zbyt wiele czasu z dojazdem (ok.2h). Dlatego na tym etapie życia nie szukam zajęć, które są moimi wymarzonymi, tylko tego, co będzie wygodne. Kilka miesięcy temu zapisałam się do szkoły jogi i pilatesu, gdzie mam na piechotę 7 minut, a dziś na siłownię, która jest jeszcze bliżej: 500 metrów od mojego domu.
Gotowa niczym radziecki żołnierz
Na siłowni mam fantastyczną saunę, przyjemny balkon nad samą rzeką i inne bajery, ale nie korzystam z żadnego z nich. Nawet nie biorę prysznica. W domu wskakuję w ciuchy treningowe. W takim stroju czekam aż Nelson zgłodnieje, karmię ją i truchcikiem lecę na trening. Czasem ustawiam karmienia tak, żeby zgrały się zajęciami, a innym razem po prostu robię sama swój trening co też bardzo lubię. Po treningu lekki rozruch w truchciku do domu. Już na miejscu szoruję mleczny bufet, żeby w razie czego być pod ręką. Takie wyjście zajmuje mi 1h 15 minut od wyjścia do przyjścia. Bomba. To samo, gdy wychodzę na marszobiegi. Karmię Nelsona uzbrojona w pulsometr i buty biegowe i jestem gotowa, gdy mój mały ssak skończy swoją biesiadę.
Trening w domu
To też całkiem fajne rozwiązanie, choć odkąd jestem z Nelką w domu, zdecydowanie bardziej wolę wyjść na siłownię. Nawet jeśli robię trening z wykorzystaniem wagi mojego ciała czy sprzętu, który i tak mam w salonie, wolę wyjść, bo wtedy mam pewność, że nie będę musiała przerywać tylko robię swoje. Poza tym to taki „me time”, gdzie mogę się odstresować, pobyć sama ze sobą. To bardzo potrzebne świeżo upieczonym mamom. Ale w domu ćwiczymy razem z tatą Nelki. Lubimy te nasze randki na macie. Zwykle robimy to wieczorem, kiedy już wykąpiemy małą i położymy spać.
Wystarczy zaopatrzyć się w kilka elementów, ja mam:
- matę,
- hantle 2kg, 3kg
- gumy
- piłkę dużą i małą
- wałek do rolowania
Ranny ptaszek czy sowa?
No i skończyło się trenowanie w przerwie na lunch, które tak bardzo lubiłam. Teraz są tylko dwie opcje: na trening można iść z samego rana (np. po karmieniu o 5.00, kiedy tata jeszcze śpi i może przytulić za mnie Nelsona, ale wiadomo, jego klata – choć całkiem fajna – to jednak nie mój cyc) albo wieczorem. Tutaj mamy taki system: ja idę od razu po jego pracy, żeby odetchnąć, a ojciec ma czas dla córki po wielu godzinach w biurze. Potem zmiana ról.
5. Nie tylko trening
Organizacja i ów podział na rundy to świetne rozwiązanie. Dzięki temu nie tylko udaje się wyjść na trening ale też popracować w weekend w kawiarni czy wyjść do fryzjera. Oczywiście kawiarnię mam 4 minuty od siebie (tutaj znowu trzeba schować swoje nawyki i upodobania i po prostu wybrać miejsce najbliżej domu). Zmieniłam też fryzjera na takiego, do którego docieram w 3 minuty. Dzięki temu już drugi raz udało się pofarbować włosy między karmieniami (w przypadku fryzjera zawsze zostawiam butelkę z moim mlekiem w lodówce na wypadek, gdyby się przedłużyło). Oczywiście karmię już ubrana i spakowana zarówno przed wyjściem do kawiarni (tata z Nelką zawsze wiedzą, gdzie pracuję i jeśli pojawi się nagły głód, mogą do mnie szybko wpaść).
No i ostatnia rzecz, najprostsza, która pozwala mi na to, by żyć jak człowiek i z niczego nie rezygnować: ja po prostu wszędzie karmię. Dzięki temu mogę się umówić z koleżankami na spacer do parku, na lunch, na kawę na mieście. Kiedy Nelson jest głodny, po prostu znajduję ławeczkę jakąś taką nie na maksymalnym widoku i karmię ją. Noszę tylko takie ubrania, żebym nie musiała się cała rozbierać na ulicy i tyle. Ostatnio zaczął padać deszcz, Nelson zgłodniał a byłyśmy w centrum miasta. Znalazłam ławeczkę, usiadłam tyłem do ludzi, w jednym ręku trzymałam parasol a w drugim Nelsona. Jakiś pan, który akurat zamiatał obok nas, aż wyciągnął telefon i zrobił nam zdjęcie. Żałuję, że go nie mam, bo to była taka piękna chwila, taka reportażowa fota mamy karmiącej. Takie jest życie i trzeba sobie jakoś radzić, a w tym wszystkim jest tyle uroku…Trzeba tylko kombinować, a przecież my Polacy potrafimy to najlepiej 😉