Biegi górskie? To nie dla mnie – twierdziłam przez bardzo długi czas. Dlaczego tak myślałam? Powodów jest wiele: po pierwsze jestem typowym mieszczuchem, dziewczyną z gwarnego i śmierdzącego spalinami centrum Warszawy. Po drugie: biegam dużo po asfalcie i owszem, staram się jak najczęściej przenosić na nieco bardziej sprzyjające moim stawom podłoże, ale mimo wszystko park czy las to nie góry. Po trzecie: zraziłam się trochę, kiedy w zeszłym roku zafundowałam sobie zbyt dużą ilość kilometrów w deszczu w Bieszczadach. Reasumując: zdawałam sobie sprawę, że jest ciężko, a dodatkowo ja nie jestem dobrze przygotowana, bo najzwyczajniej w świecie nie trenuję w podobnych warunkach. Szczerze mówiąc to nawet nie wiem jak to się stało, że mimo wszystko postanowiłam spróbować. Zapisałam się na Rzeźniczka i stwierdziłam, że potraktuję ten bieg bardzo na luzie. Najzwyczajniej w świecie, chciałam jeszcze raz dać szansę górom zanim powiem kategoryczne NIE. I całe szczęście, bo popełniłabym straszną gafę, gdybym je zbyt wcześnie przekreśliła.
Krew, pot i łzy – tak wyobrażałam sobie wszystkie biegi górskie. Praca na wysokim tętnie, wielkie skupienie, by nie postawić stopy tam, gdzie nie trzeba, palące mięśnie i nieprzewidywalne warunki atmosferyczne. I nie mogę powiedzieć, że tak nie jest, jednak nigdy nie zastanowiłam się nad tym, co fajnego może być w biegach górskich. W końcu z jakiegoś powodu miliony ludzi na całym świecie chcą w takich zawodach startować! Dawniej nie rozumiałam tego, że można pół dnia brodzić w błocie, dać się zmoczyć ulewnym deszczom, a później solidnie przewiać i wszystko po to, by wspiąć się na Okrąglik i mówić, że widoki wynagrodzą każdy trud. Teraz już wiem o co chodzi i właśnie o tym chcę Wam dzisiaj opowiedzieć.
Nigdy nie byłam fanką gór. Zawsze dużo bardziej ciągnęło mnie do wody i po prostu do lasu, w każdej postaci. Kochałam pływać w jeziorze i spacerować nad morzem. Dopiero kilka lat temu zrozumiałam, co takiego w mają w sobie góry, że raptem wpadasz po uszy. Dla mnie mają wszystko to, czego potrzebuję, by odpocząć, doładować akumulator, pozbyć się problemów, spojrzeć na świat z innej perspektywy. Widoki i przestrzeń dają mi poczucie wolności, ich ogrom sprawia, że troski stają się błahe, a wysiłek, jaki trzeba włożyć, by się wspiąć na szczyt, przypomina mi o tym, że wszystko jest możliwe – trzeba tylko wiedzieć, czego się chce i z uporem dążyć do celu. Ale koniec filozofowania 😉
Ponieważ w Bieszczadach wylądowałam po raz drugi i wiedziałam, jak wygląda trasa na Okrąglik, zdawałam sobie sprawę z tego, że zdrobniała nazwa „Rzeźniczek” nie oznacza, iż ktoś będzie się z nami delikatnie obchodził.
„Co ja tutaj robię?” – zadałam sobie to pytanie, gdy po kilku godzinach podróży dotarłam do Cisnej, gdzie roiło się już od biegaczy i to nie od tych, którzy przymierzają się do pokonania 27 kilometrów w ramach przetestowania, czy biegi górskie to coś dla nich. Bieszczady żyły kultowym już Biegiem Rzeźnika, który odbywa się dzień wcześniej. I nic dziwnego, bo jest to coś, co zasługuje na respekt: start o wschodzie słońca czyli 3:30 nad ranem, do pokonania blisko 80 km (a w tym 3533m podbiegów oraz 3724 zbiegów), limit: 16 godzin, wszystko w parach ze względu na bezpieczeństwo.
Ale od czegoś trzeba zacząć, ja postawiłam na Rzeźniczka.
Jak to wygląda? Nie taki diabeł straszny jak go malują: trasa jest dużo krótsza, ok. 27 kilometrów, a w tym 1000m przewyższenia. Rzeczywiście, do łatwych nie należy, ale kiedy ostro dostaniesz w kość na długim i stromym podbiegu (umówmy się – podejściu, bo nikt nie podbiega na Okrąglik) zaraz masz chwilę na odpoczynek na płaskim, a później możesz pędzić w dół niczym kozica na długim zbiegu. Trasa jest tak zróżnicowana, że nie odczujesz tego dystansu.
O 8 rano z Cisnej wszystkich biegaczy na start zabiera klimatyczna kolejka. I tutaj już przychodzi spokój: zieleń, świeże powietrze, widoki sprawiają, że można zapomnieć o całym stresie. Do tego poznajesz mnóstwo ludzi, którzy też startują po raz pierwszy, albo dobrze znają już trasę i powiedzą Ci, czego się spodziewać. Masz jakieś 30-40 minut, żeby się wyciszyć albo porozmawiać. Dojeżdżasz na miejsce startu, czas na szybkie opróżnienie pęcherza: panie na lewo, panowie na prawo. Wystrzał z pistoletu i start! Początek jest łagodny: na odcinku kilku kilometrów można obrać odpowiednią pozycję, bo później w górach nie ma zbyt wielu okazji do wyprzedzania i trzeba podążać za tymi, których mamy przed sobą. Ale nie ma w tym nic złego. Nie zależało mi na czasie, więc zaczęłam spokojnie, później nie denerwowałam się nawet przez moment, że nie mam jak wyprzedzać. Mogę nawet powiedzieć, że na tym polegał cały urok: bieg jest spokojny, więc poznajesz mnóstwo ludzi, rozmawiasz, nikomu nigdzie się nie spieszy. Kiedy po 20km zorientowaliśmy się ze znajomymi, którzy biegli obok, że mimo tego mamy całkiem przyzwoity czas, krzyknęłam: „Słuchajcie, przyspieszamy, mamy szansę na 3:30”. Co usłyszałam w odpowiedzi? „To sobie przyspieszaj, powodzenia”. I w luźniej atmosferze, z uśmiechem na twarzy truchtałam dalej.
A trasa wygląda tak: Najpierw droga szutrowa, później polne łąki i po 3-4 kilometrach zaczyna się prawdziwa zabawa. Góra-dół, korzenie, kamienie i niesamowite widoki. Bałam się tego, jak nie wiem co. Wiedziałam, że dla kogoś, kto na co dzień biega po asfalcie, podchodzenie pod górę i ostre zbiegi w dół na dystansie 27 km mogą być dość bolesne, ale po 10 kilometrach miałam na twarzy uśmiech od ucha do ucha, odwróciłam się do kolegi i zapytałam: „Rzeźnik za rok?”. „Też mnie zaczęło korcić” – usłyszałam w odpowiedzi.
Na mecie krzyczę: „To najlepszy bieg w moim życiu!” i już wiem, że na jednym się nie skończy. Dlaczego? Co takiego mają do siebie biegi górskie, że zauroczyły Pannę Annę? Po jednym starcie mogę powiedzieć tak:
1. Zupełnie inne oblicze biegania
Lubię się rozwijać i próbować nowych rzeczy. Biegi górskie to zupełnie inny wymiar biegania. Znajomi często opowiadali mi o tym, że każdy dystans jest odczuwalny inaczej niż podczas biegów w mieście, bo sporo jest w nich chodzenia, ale jakoś nie do końca mogłam uwierzyć w to, że w górach zmęczenie może być mniej odczuwalne niż na asfalcie. Z jednej strony praca mięśni jest mocniejsza (oj, wciąż czuję uda, po maratonie nie miałam problemów ze schodami, a teraz mam), ale z drugiej możemy przebiec więcej, bo wysiłek jest zróżnicowany: trochę idziesz, trochę biegniesz, podchodzisz, zbiegasz – jest zabawa. To sprawia, że tracisz poczucie czasu, momentami odpoczywasz, nigdy nie jest monotonnie. Fakt: nie pędziłam, dlatego na mecie podobno nawet nie było po mnie widać śladu zmęczenia, ale mimo wszystko po tym jednym stracie jestem przekonana, że to zupełnie innego rodzaju zmęczenie.
2. Zbiegi to fajna sprawa
„Podbiegi to pestka, zbiegi najbardziej dają w kość” – słyszałam nie raz od doświadczonych znajomych i trenerów. Zapamiętałam sobie, że trzeba na nich uważać. Z jednej strony idealnie, jeśli potrafisz się rozluźnić (napięte mięśnie w tym wypadku będą Cię hamować) i jak to mówią „puścić” w dół, ale trzeba wiedzieć jak to zrobić i ostrożnie stawiać stopy, by nie nabawić się kontuzji, czy najzwyczajniej w świecie nie przewrócić. Kiedy lecimy w dół, nasze ciało staje się cięższe, trudniej będzie się zatrzymać. Co prawda w górach dużo nie trenowałam, ale uczyłam się rozluźniać ciało podczas zbiegów na Agrykoli. Paradoksalnie przyniosło to niezły efekt! Na trasie Biegu Rzeźniczka ostatnie ok. 7 kilometrów to właśnie zbieg do Cisnej, momentami bardzo stromy – chyba forma nagrody za to podchodzenie na Okrąglik. Rozluźniłam się, patrzyłam pod nogi i poleciałam przed siebie. Nie bałam się, stopami szybko odpychałam się od ziemi, by nie było czasu na potknięcie, gdy postawię którąś z nich na ruchomym kamieniu – było świetnie! Spodobało mi się najbardziej! Zaczęłam wszystkich wyprzedzać, leciałam przed siebie i czułam, że żyję! Polecam ten stan!
Raptem w środku lasu usłyszałam muzykę: meta już niedaleko. To dało mi jeszcze więcej mocy. „Uwaga!” – krzyczał kolega, który biegł obok mnie i zauważył, że mam chęć wyprzedzać kolejną grupę biegaczy. Tak dobiegłam na metę.
3. Przyroda, radość i wolność
Czego by nie mówić, najpiękniejsze podczas tych biegów są widoki. Mogłoby się wydawać, że to nie ma znaczenia, kiedy wyciskasz z siebie siódme poty, że wtedy nikt nie będzie się rozglądał dookoła. Ok, mam małe doświadczenie i startowałam tylko raz, na spokojnie, ale przez cały czas miałam na twarzy uśmiech i mówiłam do wszystkich obok: „Jezu, ale tu jest pięknie!”. Biegłam jak na jakichś prochach albo po kilku drinkach: szczęśliwa, roześmiana i zachwycona jak dziecko, które pierwszy raz widzi plażę i morze. Bez względu na to, co kto powie, ja wiem, że to robi ogromną różnicę. Po prostu chcesz biec dalej i nigdy nie kończyć!
Mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością: ja w biegach górskich się zakochałam i planuję już kolejne starty. W tym roku na pewno jeszcze jeden i to dłuższy, a Bieg Rzeźniczka jest na tyle przystępny i malowniczy, że każdy powinien spróbować! Chociaż raz w życiu.
Pingback: Bieganie w górach: to miłość trudna! : Panna Anna Biega()