Biec czy nie biec? – długo się zastanawiałam. Jeszcze kilka dni temu miałam spore wątpliwości. Dlaczego? Kiedy człowiek powoli wychodzi z kontuzji, cieszy się z każdego kroku, który może postawić w tempie nieco szybszym niż marsz. Przestaje mu zależeć na tempie (przynajmniej na jakiś czas i przynajmniej w wypadku, gdy pójdzie po rozum do głowy i wyniesie jakąś lekcję z tej nieprzyjemnej “przygody”), ale robi się też bardziej ostrożny. Stąd te wątpliwości.
Trzy tygodnie temu wróciłam do biegania. Powoli, cierpliwie, na spokojnie. W pierwszym tygodniu pokonałam 20 kilometrów (przed kontuzją średnio biegałam 60km), w drugim 30, w tym też stopniowo zwiększę dawkę, ale wszystko za sprawą jutrzejszych zawodów. Nie biegnę na czas, ba, tydzień temu nawet byłam przekonana, że biegnę 10 kilometrów, schodzę z trasy i busem przyjeżdżam na metę, żeby chociaż poczuć na własnej skórze tę atmosferę na końcu biegu. Świadomie zrezygnowałam z medalu i ze wszystkiego, co jest związane z ukończeniem zawodów, bo przecież nie o to chodzi. Kiedy poczujesz na własnej skórze, jak to jest, gdy nie możesz przebiec nawet jednego kilometra, wszystko się zmienia. Już nie chodzi o wynik, o kolejną życiówkę, w pewnym momencie nawet nie chodzi o metę, tylko chociaż o te 10 kilometrów, co ja mówię, najpierw to nawet o te 3 kilometry, które możesz przebiec wraz z innymi nawet gdy inni mają do pokonania jeszcze dużo więcej.
Z powodu kontuzji zrezygnowałam z maratonu i wielu innych imprez, w których miałam wziąć udział. Ale półmaratonu w Jesolo nie chciałam skreślić z listy.
Dzisiaj odebrałam w Jesolo pakiet startowy. Trzymajcie kciuki!
Zdecydowałam, że przebiegnę chociaż kilka kilometrów, żeby poczuć to na własnej skórze, dlatego, że Moonlight Halfmarathon od razu urzekł mnie swoim klimatem: zawsze wolałam kameralne biegi, gdzie jedynymi kibicami są mieszkańcy danego miasteczka. Taki był mój pierwszy start i na takie zawody staram się przynajmniej 3 razy w sezonie pojechać. Dlatego chciałam chociaż wziąć udział w wieczornym półmaratonie nad morzem we włoskim Jesolo. Obcokrajowców, którzy przyjechali na ten bieg, można policzyć na palcach. A ja też sama jak palec, ale za to bardzo szczęśliwa, bo nie muszę zejść po 10km, jak planowałam, tylko mogę spróbować dotrzeć na metę. Co i jak, by było zdrowo? Oto co zrobiłam.
Ze względu na kontuzję, z której zaczęłam wychodzić trzy tygodnie temu, mój bieg będzie przeplatany z marszem. Czy przyzwyczajona do dawania z siebie wszystkiego na zawodach, będę potrafiła się zatrzymać? Kiedy bardzo chcesz wyzdrowieć, zrobisz wszystko. Bieg dostosowałam do moich aktualnych możliwości fizycznych, dlatego od poniedziałku robiłam różne testy biegowe i sprawdzałam, czy pojawia się uczucie dyskomfortu, a jeśli tak, to kiedy (konsultowałam się z fizjoterapeutą i trenerem). Przy moim stopniu wytrenowania nie musiałam martwić się o wydolność (pracuję nad nią od lat, a w czasie kontuzji byłam cały czas aktywna: m.in.: pływałam). W tym wypadku pokonałabym dystans półmaratonu biegiem ciągłym bez specjalnego przygotowywania się, ale chodzi o zminimalizowanie ryzyka, że coś zacznie boleć. Po tygodniu testów ostateczny plan na półmaraton w Jesolo wygląda tak: 6km biegu, 1 km szybkiego marszu, 6 km biegu, 1 km szybkiego marszu i ostatnie lekko ponad 7km bieg ciągły. To już wiecie skąd te dziwne treningi w tym tygodniu.
Zdaniem trenera lekkoatletyki można spróbować przebiec całość, zdaniem fizjoterapeuty jedyne ryzyko polega na tym, że poczucie dyskomfortu powróci, ale w żaden sposób nie pogłębi urazu. Moja decyzja: pobiegnę, ale asekuracyjnie. Za bardzo kocham biegać, żebym cokolwiek ryzykowała. To będzie najwolniejszy półmaraton w moim życiu, ale najważniejsze, by po prostu pobiec i cieszyć się każdym krokiem. Tego nauczyły mnie ostatnie miesiące i taką wiedzę Wam przekazuję. Dobranoc! Muszę się zregenerować .