Krew, pot i łzy? Nie: słońce, winko i dobry humor. W takiej aurze wystartowali wczoraj nasi panowie. Nie mogło nie być życiówek.
Owszem, trenował sporo, ciężko, z dużym zaangażowaniem, ale przede wszystkim: z głową. Czasem wracał po pracy, wskakiwał w legginsy, kładł się na podłodze, łapał mnie za nogi jak małe dziecko, które trzyma się kurczowo nóg swojej rodzicielki i mówił: „Kochanie, jak Ty masz dobrze, że jesteś w ciąży i nie musisz biegać”. Czasem mu się nie chciało, czasem był bardzo zmęczony, ale szedł na trening. Jednak w tych przygotowaniach nigdy nie było przesady. Kiedy coś go zabolało, odpuszczał na kilka dni i robiliśmy sobie w domu core stability, innym razem po prostu rozkładaliśmy się na kanapie i czytaliśmy książki. W naszej kuchni nigdy nie brakowało dobrego wina, którym teraz raczy się sam, a ja towarzyszę mu z dzbankiem ulubionej herbaty Clear Mind, bo ktoś w tym domu musi zachować trzeźwy i czysty umysł 😉 Nie martwiłam się nawet przez moment, bo z przyjemnością podglądałam jego spokój, luźne podejście i taką normalność. Dzięki temu zakochałam się na nowo: i w nim i w bieganiu. Zrozumiałam, że można w tym wszystkim znaleźć balans: z jednej strony dać z siebie wszystko, ale jednocześnie nie podporządkowywać całego życia bieganiu. Robić milion innych rzeczy, cieszyć się każdym dniem, raczyć dobrym winem, zamiast makaronu pochłonąć dobrego burgera i z uśmiechem na twarzy zrobić życiówkę. To, co widziałam wczoraj, dla mnie prywatnie było ucieleśnieniem tego, co kryje się za słowem PASJA i cieszę się, że mogłam znaleźć się w środku, bo dzięki temu, mimo że sama długo już nie biegam. mogłam na własnej skórze znowu poczuć, czym jest ten sport. Przypomnieć sobie, czemu to właśnie bieganie wywróciło moje życie do góry nogami. Czas na kilka słów o maratonie w Rotterdamie oczami Rudixa 😉
No i udało się osiągnąć cel. I to w pięknym stylu, na luzie, bez ściany…
To był wyjatkowy bieg. Wszystkie cele zostały o siągniete. Życiówka, złamane 3h, udany wyścig z bratem (śmiech) i planowane miejsce w generalnej klasyfikacji. Do tego była ładna pogoda, dużo znajomych i piękniejsza połówka kibicująca przez cały bieg.
Z przyjemnością patrzyłam na waszą trójkę jak na zupełnym luzie wieczorem przed zawodami poszliście na burgery i piwko, rano z kolei było dużo wygłupów. Zakładam, że jakiś stres był, ale chyba niewielki?
Cele były realne, przygotowanie odpowiednie, żadnych kontuzji, więc to była kwestia tylko tego, żeby utrzymać zamierzone tempo i czerpać jak najwięcej przyjemności z biegu. Pyszne burgery na świeżym powietrzu popijane zimnym piwkiem dzień przed to był świetny pomysł. Nie wierzę, żeby poprawiły wynik biegu, ale to luźne podejście sprawiło, że noc przed biegiem wyjątkowo dobrze sie wyspałem i nie tylko same zawody były super ale w ogóle cały weekend.
I jaka ostatecznie strategia zdała egzamin: zacząłeś spokojnie, a potem trzymałeś równe tempo?
Spokojnie trzeba było zacząć, bo nie było innego wyjścia. Niestety tak duże imprezy mają ten mankament, że pierwsze kilometry biegnie się jak w zupie. Ale już po drugim kilometrze, razem z bratem, trzymaliśmy równe tempo: kilka sekund mniej na minutę niż przy czasie na 3h. Plusem było to, że spokojniejszy start zminimalizował ryzyko pojawienia się ściany, ale w przypadku nawet chwilowego kryzysu, byłoby bardzo trudno nadrobić stracony czas.
No właśnie, ale kryzysu nie było. Na metę dobiegłeś świeży, niezmordowany. Przynajmniej tak wyglądałeś.
Świeży i niezmordowany to zbyt wiele powiedziane. Udało mi sie przesunąć ten najgorszy ból do ostatnich kilometrów ale wtedy to już endorfiny nie pozwalają na kryzys. ‘Zapach’ mety, doping kibiców i poczucie spełnienia sprawiaja, że ‘noga sama podaje’. Wbiegnięcie na metę w tym roku, w taki sposób, było dla mnie bardzo ważne. Każda edycja maratonu w Rottedamie, w której wziąłem udział, kończyła się przegraną. Potrzebowałem tego biegu, żeby przełamać złą passę i w kolejnych edycjach jeszcze wyżej ustawić poprzeczkę.
Oprócz 2-3 małych podbiegów to trasa jest praktycznie płaska. Jak na Holandię przystało 🙂 Maratony miejskie traktuję jako sprawdzenie swoich możliwości utrzymywania równomiernego tempa, pracy nad techniką. Nie będę ukrywał, że dla mnie każdy bieg górski jest ładniejszy, bardziej ciekawy. Ale jak przed biegiem wspomniałem, był on dla mnie pierwszym sprawdzeniem w tym roku. Wielu biegaczy ultra nie spędza wystarczającej ilości czasu na trenowaniu techniki. Dzięki temu na ostatnich kilometrach, kiedy zbiegamy z gór, wbiegamy do miasta, gdzie jest meta, przypomnę sobie wczorajszy bieg i zapewne wybiegnę komuś zza pleców tuż przed metą 😉
fot. Iwona Montel
Warunki idealne czy jednak było trochę za gorąco?
Obawiałem się temperatury, ponieważ było ciepło i świeciło słonce. Zawody z taką pogodą jak wczoraj, kiedy wszystkie treningi przygotowujące do biegu odbyły sie w niższych temperaturach, nigdy nie są łatwe. Gdyby nie było słonca, wiatr wiałby jeszcze słabiej, temperatura była o kilka stopni niższa, to zapewne łatwiej byłoby wykręcić jeszcze jeszcze lepszy wynik. Ale to nie jest zależne ode mnie, więc skupiam się na tym, że miałem świetny bieg i nadal udało mi się osiągnąć zamierzony cel.
Kibice dopisali?
Specjalnie nie wziąłem ze sobą na trasę muzyki, bo wiedziałem, że na trasie będzie można liczyć na dobry doping. Szczególnie w drugiej połowie, jest bardzo duża ilość kibiców, wiele miejsc, gdzie grają muzykę na żywo. Uwielbiam tę energie, która płynie od ludzi. Aż ciarki przechodzą, kiedy ludzie kibicują i motywują do dalszego biegu.
A po biegu przyszedł czas na świętowanie…
Nie ma czym się chwalić ale dawno nie wypiłem tyle rumu co wczoraj 😉
A dzisiaj wstał o szóstej rano i jakby nigdy nic zaczął kolejny tydzień.