Sezon na maratony za chwilę się zaczynie. Wiele osób tej jesieni przeżyje swój pierwszy raz. Ach, jak bardzo Wam zazdroszczę! I choć dużo lepiej wspominam mój drugi maraton w Berlinie, gdzie po prostu byłam przygotowana jak człowiek, biegło mi się na tyle lekko i przyjemnie, że przez całą drogę gadałam (tak, wiem, to znak, że mogłam szybciej i spartoliłam sprawę, ale czy na pewno? Dzięki temu nawet nie wiem kiedy stuknęło mi 40km i ostatnie 2 poleciałam jak strzała. Poza tym 3:37 to całkiem zacny wynik moim zdaniem. Jestem z niego dumna do dziś;). Mimo wszystko to właśnie pierwszy maraton ma swoją magię. Do dziś pamiętam wszystko to, co miało miejsce tuż przed startem. Każdy, najdrobniejszy szczegół: pogodę, zapach powietrza, buty, nawet sznurowadła, do którym przypięłam chip. Pamiętam, że założyłam dwie różne skarpetki: żółtą i różową – na szczęście. Nieco gorzej już było z samą trasą i wszystkim tym, co działo się po biegu: podczas biegu pojawiła się słynna “ściana”, która na kilka kilometrów odcięła mnie od rzeczywistości, a po biegu wróciłam do domu i już nie wstałam z łóżka do końca dnia. Ale emocje z linii startu były tak intensywne, że do dziś je czuję, gdy zamknę oczy. Niestety mój pierwszy raz do najprzyjemniejszych nie należał, ale wyciągnęłam z niego dobrą lekcję i dzięki temu drugi raz był tak dobry! Dlatego dzisiaj kilka słów o tym, co możesz zrobić źle podczas swojego debiutu. Jest jeszcze trochę czasu do Twojego startu, więc lepiej przeczytać i uczyć się na moich błędach, nie na swoich 🙂
Do maratonu lepiej dojrzeć
Pierwsza sprawa, którą dziś zrobiłabym inaczej: uważam, że swój pierwszy maraton pobiegłam za wcześnie. Tak naprawdę biegać zaczęłam w kwietniu-maju 2012 – wtedy pierwszy raz odpaliłam jakąkolwiek aplikację, żeby się dowiedzieć ile ja w ogóle kilometrów pokonuję podczas swoich przebieżek. Okazało się, że biegam 3 razy w tygodniu między 10-12km. Czyli w maju nie startowałam od zera. Zaczęłam rok wcześniej: nie miałam żadnej aplikacji, truchtałam tyle ile miałam siły, jak siły nie miałam, przechodziłam do marszu. Ja po prostu lubiłam to, więc tak sobie wychodziłam “przewietrzyć głowę”. Z czasem udawało się przebiec bez przerwy nieco więcej (patrzyłam na czas treningu), rzadziej musiałam przechodzić do marszu. I tak zaczęłam biegać. Ale to jeszcze nie było to. Jeszcze nie kochałam biegania. Wtedy było tylko dodatkiem. Przyszła zima więc odruchowo przeniosłam się na siłownię, no bo co? Mam biegać po tych oblodzonych ulicach? Trenowałam siłowo i do biegania wróciłam na wiosnę 2012. Wtedy dotarło do mnie jak bardzo tęskniłam za bieganiem. Postanowiłam: “Chcę przebiec maraton. Przygotuję się do niego”. Dwa dni później zapisałam się na Maraton Warszawski pod koniec września i zaczęło się odkrywanie terminów typu: dłuższe wybieganie (zaczynałam od 13-14km), podbiegi, sprinty. Trenowałam na wyczucie, według ogólnych wytycznych. Przygotowałam się – nie mogę powiedzieć, ale dziś z perspektywy czasu wiem, że nie byłam gotowa. W czerwcu wystartowałam w moich pierwszych w życiu zawodach, żeby zobaczyć z czym to się je. Dystans 10km. W sierpniu pobiegłam swój pierwszy półmaraton, a we wrześniu maraton.
Owszem znam ludzi, którzy biegali mniej ode mnie i wystartowali. I udało się: zarówno oni jak i ja ukończyliśmy ten bieg, ale właśnie: termin “udało się” jest tutaj właściwy, bo równie dobrze mogło się “nie udać”.
Ściana pojawiła się za wcześnie: bo już ok. 22km i trwała mniej więcej do 28-30. To jedno z gorszych wspomnień w moim życiu. Raptem tracisz kontakt z rzeczywistością, nic nie słyszysz, nie czujesz nóg, po prostu mechanicznie wleczesz je po asfalcie. Kiedy ktoś zaczyna cię pocieszać, pytać jak się czujesz, masz ochotę spojrzeć mu prosto w oczy i wrzasnąć: “Spierd…”, ale nie wrzaśniesz, bo nie masz siły. Powodów tego stanu rzeczy było kilka, ale zacznijmy od najważniejszego: zabrakło mi kilometrów w nogach. Za mało długich wybiegań, za mało pracy poza strefą komfortu, bo po co biegać sprinty czy tempa skoro to nieprzyjemne? 😉 Po drugie: głowa nie była gotowa na taką walkę. Ja po prostu za krótko biegałam: nie znałam swojego ciała, jego reakcji, nie wiedziałam o sobie nic, a to bardzo ważne na takim dystansie.
Dobiegłam, nawet złamałam 4 godziny i na pewno znajdzie się wiele głosów, które powiedzą, że to był dobry pomysł, żeby od razu rzucić się na głęboką wodę, a ja nadal będę powtarzać swoje: to było za wcześnie.
Pierwszy raz bez spinki
Nie dość, że to był mój debiut, to narzuciłam sobie jeszcze dziwne wymagania: złamać 4 godziny. Nie myślcie sobie, że miałam jakieś chore ambicje. To nie tak, przecież mnie znacie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Najpierw po prostu chciałam przebiec swój pierwszy maraton bez żadnych założeń czasowych – i to było zdrowe. Potem czas się skrócił do 5 godzin, potem 4:30, aż w końcu jedna rozmowa ze znajomą, która powiedziała: “Anka, ja nie startuję w maratonie, bo nie pobiegnę, dopóki nie będę miała pewności, że złamię 4 godziny. Wszystko powyżej 4 godziny to straszny obciach. Umarłabym ze wstydu”. Tak mnie to ruszyło, tak zgwałciło moją psychikę, że wbiłam sobie do głowy to durne stwierdzenie. Na szczęście dzisiaj owa koleżanka, sama się sobie dziwi, że mogła kiedyś tak myśleć. W tym roku pobiegła swój pierwszy maraton, powyżej 4 godzin i jest z tego bardzo dumna. Ja też.
Dlaczego wyznaczanie sobie tego typu kryteriów za pierwszym razem, kiedy jeszcze nie wiemy, co to w ogóle jest maraton, nie jest dobrym rozwiązaniem? Dlatego, że pojawia się ogromny stres! Wyobraź sobie jak się czułam, kiedy dopadła mnie ściana? Nie wiesz co się z tobą dzieje, nie wiesz, czy w ogóle dasz radę ukończyć bieg, lekko zwalniasz, żeby nabrać sił, jakoś ratować sytuację, a do tego masz świadomość, że będzie trzeba to nadrobić, bo przecież masz założenia czasowe. “Zmieścimy się w tych czterech godzinach?” – to było jedno pytanie, które co jakiś czas zadawałam Magdzie Ostrowskiej-Dołęgowskiej, która biegła przez cały czas obok mnie. Nie widziałam kibiców, nie cieszyłam się fajną trasą, moją głowę zaprzątała tylko jedna myśl: czy uda mi się złamać te 4 godziny. To chore!
Ale powiem ci czemu tak się bałam. Bo miałam na sobie potworne ciśnienie. Wyobraź sobie taką sytuację: startujesz w maratonie, to jest twój debiut, dodatkowo wyznaczyłeś sobie pewne wymagania czasowe, które naprawdę są dla ciebie ambitne. Jakby tego było mało, w dzień maratonu trafiasz na stronę główną gazeta.pl, która na żywo relacjonuje to, co się dzieje na trasie. Jest twoje zdjęcie i tytuł: “Debiut w maratonie. Czy Ani uda się złamać 4 godziny?”. Wyobrażasz to sobie? Pod tekstem oczywiście tysiące hejtów, że się nie uda, że z czym do ludzi, że gdzie ja się biorę za bieganie. I co teraz?
Przed i w czasie biegu JEMY
Brak kilometrów w nogach to główna przyczyna tak zwanej ściany, która pojawiła się w czasie biegu, ale źle też podeszłam do spraw żywieniowych. Nie zjadłam większej ilości węglowodanów niż zwykle na kilka dni przed maratonem, nie jadłam też za dużo podczas biegu (kilka razy chwyciłam kawałek banana). Rok później przed maratonem w Berlinie, na kilka dni przed w mojej diecie pojawiły się naleśniki, makarony, nawet jakiś deser. Już na samej trasie pilnowałam, żeby mniej więcej co godzinę uzupełniać cukier i nogi same mnie niosły.
Kochani, pierwszy maraton to ma być zabawa, przyjemność, ukoronowanie miesięcy ciężkich treningów. Dlatego, jeśli ja mogę coś poradzić to tak:
- Nie spiesz się, zapisz się na bieg wtedy, kiedy czujesz, że jesteś gotowy i fizycznie i psychicznie!
- Nie bierz na siebie zbyt dużo na pierwszy raz: postaraj się pobiec jak najlepiej, ale nie przesadzaj z ostrymi wymaganiami czasowymi.
- Nie wstydź się mówić o tym bliskim, niech przyjdą na trasę i kibicują. To daje moc!
- Załóż sprawdzone buty i ubranie. Nie kombinuj z nowymi cuchami.
- Jedz i pij to, co dobrze znasz. Unikaj nowości.
- Nie stresuj się, przed tobą jedna z najpiękniejszych biegowych przygód życia!
Trzymam kciuki!