Kilka słów o tym, jak być dla siebie dobrym…
W treningu, tak jak i w innych życiowych kwestiach, trzeba przetestować wiele metod, by poczuć, co jest dobre akurat dla MNIE. Nie dla sąsiadki, która codziennie rano rozciąga się na klatce po porannej przebieżce (Ach, jakie ona ma zgrabne nogi! Też takie chcę!), ani nie dla tej, która wieczorem nie daje spać za sprawą przysiadów z wyskokiem, wykroków czy innych burpees z Chodakowską. Nie dla koleżanki z pracy, która na wszelkich imprezach pojawia się z fit przekąskami (Ona naprawdę woli marchewkę od czekolady z solonym karmelem?). Nie dla siostry, która szybko schudła po ciąży i bardzo sobie chwali dietę paleo, wegańską lub ketogeniczną. Dla MNIE.
Priorytety się zmieniają
Kiedy zależy ci na tym, by aktywny i zdrowy styl życia stał się czymś, co zostanie z tobą na zawsze, a przynajmniej na długie, długie lata, trzeba pamiętać, że będą różne momenty. I nie ma w tym nic złego. Nie jesteś słaby, beznadziejny, do niczego tylko dlatego, że czasem ci się nie chce. To ludzkie! Zobacz, nie dość, że każdy z nas jest inny i co innego na nas działa, to jeszcze każdy znajduje się w innym momencie życia. Raz mamy więcej sił, czasu i chęci na sport, a kiedy indziej w pracy czeka duży projekt, a w domu dziecko, które chce się bawić z Mamusiem. (Nelka najbardziej lubi się bawić z mamusiem i tatusiem). Zmieniają się priorytety, zmieniasz się ty, zmieniam się ja.
Wczoraj vs. dziś
Często słyszę: Kiedyś tak dużo biegałam, startowałam w zawodach, jeździłam na obozy i to było takie fajne! Ale teraz naprawdę marzę o tym, by po powrocie do domu spędzić czas z dziećmi i z mężem. I ja to rozumiem. I ja myślę, że to zdrowe. Bardzo zdrowe. Nie uważam, by był to przejaw lenistwa czy usprawiedliwienie, choć uczciwie przyznaję, że, gdy byłam bezdzietną singielką, przez mój łeb przechodziły takie myśli. Ale zmieniamy się, dojrzewamy, coraz lepiej rozumiemy potrzeby innych i co najważniejsze – własne potrzeby, własne ciało!
Jeszcze nie wiem, co robię, ale bardzo chcę
Przy okazji spotkań na żywo czy w sieci, opowiadam o fazach, przez które sama przechodziłam i które z zamiłowaniem obserwuję u znajomych. Na początku jest szał. Człowiek jeszcze nie za bardzo wie, co robi, nie orientuje się, od czego powinien zacząć, ale jednego jest pewien: CHCE! I to najważniejsze. Z czasem rodzi się prawdziwa wkrętka. Tak, tak, to ten okres, kiedy podczas wyboru mieszkania, od dobrego dojazdu do pracy ważniejsza jest odległość od górki do podbiegów czy lasu, gdzie można zrobić dłuższe wybieganie. Nad biurkiem, zamiast kalendarza z urodzinami, masz plan treningowy, a wszelkie wyjazdy i urlopy organizujesz w taki sposób, by przy okazji zahaczyć o start w zawodach. Ja np. podczas zaledwie kilkudniowych wypadów na narty we francuskie Alpy potrafiłam schodzić dużo wcześniej ze świetnie przygotowanych stoków, tylko po to, by iść do dusznej siłowni i śmigać interwały. A przecież na stoku pracowałam i nad siłą, i nad wytrzymałością. I to w tak pięknych okolicznościach!
Jestem Bogiem!
Gdy przychodzą pierwsze sukcesy w postaci utraconych kilogramów lub przebiegniętego półmaratonu, maratonu, czy biegu ultra, zaczynasz namawiać do aktywności wszystkich wokół. I doradzać. I podpowiadać. Kto wie lepiej od Ciebie? To w tej fazie powstał ów blog 😉
Z ciałem trzeba rozmawiać
A potem… a potem ciało daje znać. I głowa. Jeśli nie przyjdzie kontuzja, to gorsze samopoczucie, bo najzwyczajniej w świecie zabraknie czasu na te narty, kino ze znajomymi, czy na randkę. Dlatego warto wsłuchać się we własne ciało i reagować.
I tak oto reaguję. W ostatnim czasie wróciłam do mojej dawnej miłości: treningów siłowych. I nie wzbraniam się przed tą fascynacją. Wprost przeciwnie: dałam się jej ponieść. Trenuję trzy razy w tygodniu, zwykle sama, czasem w grupie. W dni wolne od przerzucania żelaza, biegam. Gdy pogoda sprzyja i nie leje (co jesienią i zimą w Holandii nie jest zbyt częste 😉 truchtam na zewnątrz. Kiedy pada i wieje, przenoszę się do środka. Dawniej nie znosiłam treningów na bieżni mechanicznej – takie to nudne i bezduszne, a każdy kilometr niemiłosiernie się dłużył. Mam jednak prosty patent: oglądam seriale! Odpalam odcinek na telefonie i mam przyzwoity trening kardio, a przy okazji żadnych wyrzutów sumienia, że zmarnowałam czas przed ekranem. (O tym, co oglądam, pisałam tutaj – https://pannaannabiega.pl/lifestyle/seriale-ktore-z-jakiegos-powodu-mnie-wciagnely/)
Motywujący gadżet
Wyposażyłam się w nowy zegarek! Przez lata trenowałam ze sprzętem stricte biegowym, ponieważ jednak coraz chętniej uprawiam inne aktywności, testuję coś nowego: Fitbit Versa 2 i jak na razie raduję się niczym dziecko.
„Jak nie czytasz mi ciekawych fragmentów z książek, nie opowiadasz o narracji, to pokazujesz coś na zegarku!” – śmiał się ostatnio Rudzik. Cóż, nikt nie mówił, że życie u mego boku będzie łatwe, prawda? 😉
Zatem faktycznie pokazuje mu na zegarku różne cuda, bo jest się czym chwalić. Okazało się, że wynajmowanie dużego mieszkania ma swoje plusy: owszem, sprzątam codziennie, ale ile kalorii przy tym spalam! Średnio 2000 kcal dziennie, nie wliczając w to treningu! Od razu jakoś tak przyjemniej się lata z odkurzaczem, gdy się to monitoruje. Albo kroki. Niby dużo nie spaceruję. Owszem, gdy odwożę Nelę do przedszkola, zawsze wracam na piechotę, do tego zakupy spożywcze, a potem latanie po mieszkaniu od pralki do kuchenki i 25 tysięcy kroków wpada (mierzę drugi tydzień i codziennie to wypada tak: od 16 000 w dni mocno siedzące przy kompie, do 30 000, gdy siedzę nieco mniej).
Z zegarkiem Fitbit Versa 2 wreszcie mam wgląd w to, co się dzieje z moim ciałem podczas treningów siłowych, na bieżni, interwałów, grupowych zajęć (zegarek ma do wyboru aż 15 trybów ćwiczeń opartych na celach).
Monitoruję swój sen w różnych fazach, nawet cykl! Co jeszcze dla mnie bardzo ważne: mogę biegać bez telefonu i słuchać muzyki. Tak, wiem, żadne odkrycie, ale ja jestem jak dinozaur. Długo męczyłam się i biegałam z kabelkami, latającymi na biodrach pokrowcami, ale kilka miesięcy temu zaopatrzyłam się w bezprzewodowe słuchawki (WRESZCIE!), a teraz posunęłam się jeszcze o krok dalej: muzykę mam w zegarku! Więcej o jego funkcjach przeczytacie tutaj: http://bit.ly/36s7PF8
Acha, jeszcze jedna ważna rzecz: jest ładny! Mówię o tym celowo, bo do tej pory moich sportowych zegarków nie miałam chęci nosić na co dzień, wyglądały tak… biegowo.
REASUMUJĄC:
Nie gonię, nie cisnę, nic nie MUSZĘ, po prostu CHCĘ. Gdy czuję, że dużo lepiej od wysiłku zrobiłby mi sen, śpię. Gdy mam tylko 20-30 minut na trening, wykorzystuję je. Nie spinam się, że miałam zrobić więcej, dłużej, lepiej. I wiesz co? Odkąd się odprężyłam, znacznie lepiej mi się żyje i bardziej chce.
Lecę na trening. Dziś bieżnia i najnowszy odcinek Riverdale.
Miłego dnia!
Tekst powstał przy współpracy z marką Fitbit.
Zdjęcia: Iwona Montel, Tomasz Czekaj