Pulsometr, zegarek z GPS-em, rozmaite aplikacje – czasem naszą przygodę z bieganiem zaczynamy od razu od korzystania z różnego typu sprzętu, a czasem sięgamy po te dobrodziejstwa dużo później. Ja jestem typem numer dwa.
Kiedy zaczynałam biegać, nie kontrolowałam ani dystansu, ani prędkości. Moim jedynym punktem odniesienia był czas, żebym mniej więcej mogła się zorientować czy nie przesadzę, jeśli pobiegnę do kolejnego parku. W końcu bieganie w plenerze od biegania na bieżni mechanicznej, na którą czasem sobie wskakiwałam podczas treningu na siłowni, różni się tym, że nie można tak po prostu “zejść” z trasy, trzeba jeszcze jakoś wrócić. Owszem, można postawić na autobus, tramwaj czy inne środki komunikacji, ale umówmy się: nie zawsze się da i nie wiem jak Wy, ale ja wolę jednak dobiec do celu. Zdarzają się sytuacje, gdy podjeżdżam, ale zwykle mam jakiś powód.
Wracając jednak do sedna: czas był jedynym czynnikiem, na jaki zwracałam uwagę przez pierwsze miesiące. Zakładałam wygodne ubranie (wcale nie profesjonalne) i biegałam przed siebie tam, dokąd akurat danego dnia miałam ochotę. Zabierałam ze sobą ulubione albumy i cieszyłam się tym, że mam czas tylko dla siebie. Dziś jest inaczej: biegam według określonego planu treningowego, kontroluję tętno, tempo i dystans. Czy odebrało mi to przyjemność z biegania? I tak i nie – jakby to powiedział mój kolega z pracy. Czasem rzeczywiście tęsknię za beztroskim truchtaniem bez planu, bez pomiarów, bez celu. Ale wtedy po prostu olewam plan treningowy i robię to. W końcu nie jestem zawodowym sportowcem, a biegam, dlatego, że to lubię, a nie dlatego, że muszę.
Ale to nie jest tak, że gadżety i aplikacje odbierają nam przyjemność z biegania. Po prostu we wszystkim jest potrzebna równowaga. Można powiedzieć, że bieganie “tak po prostu” wymieniłam na treningi prawie dwa lata temu (najpierw na czuja sobie wymyślałam co robić, później zaczęłam się konsultować ze specjalistami) i dlatego czasem mam dość. Kiedy dzień w dzień wiesz, co konkretnie masz zrobić, w pewnym momencie po prostu masz chęć powiedzieć nie. W końcu ja bieganie pokochałam przede wszystkim za to poczucie wolności, że wreszcie nie jestem niczym ograniczona, zależna od czynników takich jak godziny otwarcia klubu fitness czy grafik zajęć. Żeby tę wolność czuć, czasem rzeczywiście muszę się odciąć od wszystkiego i zrobić swoje.
Prawda jest jednak taka: gdy robię sobie miesięczne roztrenowanie np. po maratonie i biegam na luzie, bez cięższych treningów, bez planu, nie mogę się doczekać tego momentu, w którym znowu będę trenować z gadżetami.
Kiedy rozmawiam z osobami, które dopiero kończą z beztroskim truchtaniem i np. przygotowują się do pierwszego startu w półmaratonie, zaczynają realizować określony plan, kupują swojego pierwszego Garmina, czy inny zegarek z GPS-em, widzę ten błysk w oku. “Dopiero teraz czuję, że żyję. Kocham te treningi, nawet trudno mi powiedzieć, które elementy najbardziej. Teraz wyczekuję tempowego” – powiedziała mi ostatnio Ala.
Wniosek? Bieganie z gadżetami wcale nie musi odebrać Ci przyjemności z uprawiania sportu. To naturalna kolej rzeczy, że w którymś momencie takie beztroskie truchtanie często przestaje nam wystarczać i chcemy szybciej, dalej, więcej. Wyposażamy się w gadżety, kontrolujemy to, co robimy, mierzymy postępy i takie bieganie też daje nam ogromną frajdę. Zaczynamy się sprawdzać, poprawiać, a to jeszcze bardziej nakręca nas do działania. Ale znam osoby, które nigdy nie chciały sięgnąć po plany treningowe, walczyć o życiówki. Biegają tak jak chcą i kiedy chcą i na tym polega urok tego sportu: każdy biega tak, jak lubi najbardziej!