Bieganie daje mi poczucie wolności. Wychodzę poprzebierać nogami wtedy, kiedy chcę, lecę tam, gdzie akurat mam ochotę. Mogę być wtedy sama ze swoimi myślami, poukładać sobie wszystko w głowie, posłuchać ulubionej muzyki albo szumu otoczenia. Ale nie muszę być sama. Mogę się umówić na wolne truchtanie i plotkowanie, nadrobić zaległości towarzyskie. Innym razem nie rozmawiać za dużo tylko spotkać się z kimś silniejszym, kto mnie pociągnie, gdy mam trudne zadanie do wykonania lub zmotywować kogoś, kto dopiero zaczyna i potrzebuje mojego wsparcia. W końcu równowaga musi być: raz ja dostaję zastrzyk energii, a innym razem ktoś inny ode mnie. Możliwości jest multum i za to pokochałam ten sport, bo ja nie lubię rutyny. I choć bywam zmęczona wariactwem, jakie przypomina w ostatnim czasie moje życie, to skłamałabym, gdybym powiedziała, że tego nie lubię.
Ta przestrzeń, którą doceniam, kiedy zakładam buty biegowe i wychodzę z domu, poza miastem jest odczuwalna jeszcze bardziej. Niestety a może “stety” urodziłam się w wielkim mieście i tutaj żyję i biegam. Przyzwyczaiłam się do smrodu spalin, zgiełku, szumu, tłoku, pośpiechu, można by powiedzieć, że w wersji ekstremalnej, bo całe życie spędziłam w ścisłym centrum Warszawy, później trafiłam na jeszcze bardziej ekstremalny wariant: do Londynu. Tam było jeszcze szybciej, jeszcze mocniej i jeszcze bardziej stresująco. Na pewien sposób kocham ten tryb. W ogóle wychodzę z założenia, że trzeba umieć dostrzec piękno i urok warunków, w jakich decydujemy się żyć, a jeśli nie umiemy tego zrobić, trzeba zmienić otoczenie, nie narzekać, nie tęsknić. Dlatego jako miłośniczka życia w wielkim mieście z dumą zaznaczałam, że jestem kobietą kochającą asfalt i biegi uliczne. Wiedziałam, że starty w górach nie są dla mnie. Przecież nie funkcjonuję w nich, nie wyjeżdżam, żeby sobie tam połazić, a co dopiero pobiegać. Po prostu nie.
Jak bardzo się myliłam! O zgrozo! Kilka wyjazdów na Mazury, gdzie pobiegałam po lesie, w Góry Świętokrzyskie, w Bieszczady, w Alpy, teraz w Beskidy, z których właśnie wracam, sprawiło, że zmieniłam zdanie. I to totalnie, kompletnie, jak to niektórzy mędrcy mawiają “o 360 stopni” ;). Kluczowy moment? Kiedy kilka tygodni po Rzeźniczku tutaj możecie przeczytać więcej na ten temat) wystartowałam w wielkim biegu ulicznym w Londynie. Nie mówię, że takie zawody nie mają swojego uroku, szczególnie, że wróciłam do mojego drugiego domu z ogromnym sentymentem. Ale kiedy wystartowałam w tłumie ludzi, gdzie daleko było od natury, kameralnego charakteru i rodzinnej, przyjaznej atmosfery, zrozumiałam, że wolę to inne oblicze biegania. Czego mi zabrakło? Innego rodzaju wyzwania. Dotarło do mnie, że lubię mierzyć się ze sobą samą w innym wymiarze. Nie trzymając wyznaczone tempo na odcinku 10 kilometrów, czy podążać za kolejną życiówką na półmaratonie czy maratonie na asfalcie. Nie mówię: lubię to i na pewno będę nadal to robić za jakiś czas, ale nie teraz. Teraz pokochałam wystające kamienie, korzenie (i mówię to okładając nogę lodem w pociągu w drodze do Warszawy, gdzie jeszcze dziś będę musiała udać się na ostry dyżur – ale nie zmieniłam zdania), ciężkie podchodzenie pod górę i zdradliwe, szybkie zbiegi. Jest ciężko, czasem bardzo, pot leje się z czoła przed oczami robi się ciemno, zaczynasz kochać każdy górski strumień z lodowatą wodą, w którym można zanurzyć chustkę i się schłodzić. Kiedy na trasie zobaczysz krzak z dziką maliną, radość nie zna granic. Można się na chwilę zatrzymać i poczuć jak na punkcie żywieniowym. A jak taka malina smakuje! A jak smakuje drożdżówka z jagodami (jeszcze ciepła), którą możesz zjeść w schronisku, żeby nagrodzić samego siebie po morderczym wysiłku. Matko! Mam tak mało wspólnego z górami, a mogłabym bez końca wymieniać za co je pokochałam.
Pingback: Bieganie w górach: musisz choć raz spróbować! - Panna Anna Biega()