Powiem tak: jeszcze dwa tygodnie temu sama nie wiedziałam, czy ja to lubię. W naszym domu tak często się gada o najciekawszych startach w Polsce, Szwajcarii, we Włoszech, Francji i dalej, że już przestałam odróżniać, czy to jest to, co rzeczywiście najbardziej lubię robić, czy to, co inni lubią. „No co Ty gadasz! Przecież pamiętam ile Ci to sprawiało radości!” – zareagowała moja dobra koleżanka, kiedy zaczęłam się dzielić swoimi przemyśleniami w tym temacie. Postanowiłam spróbować raz jeszcze, żeby po dwóch latach ocenić, czy nadal będę czerpać z tego taką przyjemność…
Nie mam wielkiego doświadczenia jeśli chodzi o biegi górskie. Wiem jedno: polubiłam je od razu. I choć przez bardzo długi czas wydawało mi się, że to kompletnie nie dla mnie, bo co może dziunia z Warszawy wiedzieć o górach, to dałam się w końcu namówić. Początki nie były łatwe. Możesz przeczytać o nich tutaj: http://pannaannabiega.pl/trening/bieganie-moje-najblizsze-plany/, ale jakoś podskórnie od razu wiedziałam, że chcę więcej. Że na jednym razie się nie skończy. Najpierw pobiegałam trochę w Polsce, później ruszyłam dalej: Madera, Szwajcaria, Austria. A później, tuż przed zawodami we Francuskim Chamonix, zaszłam w ciążę. Wiedzieliśmy, że przecież w ciążę nie zachodzi się „od tak” i nie czekaliśmy na z kalendarzem na „właściwy moment”. No i Nelka zarządziła, że wystarczy już matce tego biegania w sezonie. Zatem od dwóch lat z bieganiem w górach miałam niewiele wspólnego. Az do zeszłej niedzieli.
Na Lazurowe Wybrzeże przeprowadziliśmy się kilka tygodni temu. Oczywiście zakochaliśmy się w tej opcji, że możemy mieszkać w miejscu, gdzie mamy góry, morze i duże miasto na wyciągnięcie ręki, w razie, gdybyśmy potrzebowali czegoś w związku z pracą. No i ta pogoda! Codziennie rano, pijąc kawę na balkonie i gapiąc się w skały wpadające do morza, powtarzamy sobie, że mamy ogromne szczęście.
Żeby to szczęście wykorzystać, poszukaliśmy biegów w naszej okolicy i jeszcze bardziej zakochaliśmy się w tym miejscu! We Francji jest chyba najwięcej startów górskich w Europie. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy przebierać w opcjach co weekend. Rudzikowi zaświeciły się oczy, a ja pomyślałam, że spróbuję i po kilku razach ocenię, czy chcę startować w górach czy np. przygotowywać się do maratonu na asfalcie. Postanowiliśmy zacząć od lokalnych imprez, które mamy tuż obok, czyli na cykl Challenge Trail Nature 06 https://trailen06.departement06.fr/challenge-trail-nature-06-14137.html żeby łatwiej nam było wszystko ogarnąć z Nelką, ponieważ na razie nie mamy żadnej pomocy typu przedszkole, czy w ogóle ktokolwiek, z kim można byłoby ją zostawić. Ułożyliśmy sobie kalendarz startów w ten sposób, że biegamy na zmianę: w jeden weekend Rudzik, w drugi ja.
W ostatnią niedzielę miałam jechać z Nelką w roli kibica, ale okazało się, że jest opcja, bym pobiegła!
Jak to się stało? Jak było? Wszystko zobaczysz tutaj:
No i cudownie, że ta mama tak w ostatniej chwili spadła nam z nieba. Cudownie, że można było się dopisać last minute (byłam pewna, że to się nie uda, kiedy w samochodzie padł pierwszy nieśmiały pomysł). Cudownie, że nie wyszłam z założenia: „Ale ja nie mam butów, nie spałam i za tydzień mam start”. Przecież do wszystkiego można podejść na luzie, dla zabawy, na zasadzie treningowego wybadania terenu. I tak zaczęłam. Zapisałam się na krótszy dystans – 13km, żeby na spokojnie sobie przypomnieć z czym to się je. Ustawiłam się na szarym końcu, czego żałowałam już po 3 minutach;) bo jak wiecie wyprzedzanie w górach łatwe nie jest. Ale świetnie! Oto pierwsza lekcja dla mnie: następnym razem celuję w środek, albo nawet jakoś tak bliżej niż dalej. Okazało się, że bez wody, zegarka czy jakiegokolwiek sprzętu da się całkiem przyzwoicie pobiec i czerpać z tego radość. Wiedziałam, że mniej więcej w połowie będzie woda i pomarańcze i to zupełnie wystarczyło (opiłam się na 15 minut przed biegiem;).
Zawody sprawiły mi ogromną frajdę! przypomniałam sobie, jak bardzo lubię te kameralną atmosferę, życzliwych ludzi, pasję. Lubię te pytania o to, jak się czujesz, dzielenie się piciem, jedzeniem, ustępowanie sobie, gdy słyszysz, że ktoś za tobą leci szybciej. No i te widoki! I choć głównie patrzyłam pod nogi, to regularnie dawałam sobie czas na rozkoszowanie się tym, co widzę wokół. „Boże! Jak tu pięknie!” – powtarzałam w myślach, gdy po kilku kilku kilometrach podejścia znaleźliśmy się na szczycie i można było podziwiać przyrodę z lotu ptaka. Ta natura w magiczny sposób dodaje energii, staje się Twoim izotonikiem, power batonem, czy kulką mocy.
Myślałam, że jestem w fatalnej formie, bo wciąż bardzo mało śpię, biegam 3 razy w tygodniu, a w pozostałe dni trenuję w domu. No i okazało się, że te treningi w domu też bardzo dużo dają! Nie pamiętam już, kiedy tak dobrze mi się drałowało w górę! Owszem, czułam zmęczenie, uda paliły, ale nawet przez myśli mi nie przeszło., by zwolnić, czy się zatrzymać. Te wszystkie wykroki, przysiady i inne cuda naprawdę mają sens. A potem zbiegi! Najpierw spokojnie, ostrożnie, a potem przypomniałam sobie wszystkie wskazówki z naszych starych biegowych randek z Rudzikiem i szalałam! Panowie puszczali blondi kozicę i sami podkręcali tempo, by nie było obciachu na mecie 😉 A na poważnie: nie o wynik chodzi, ani o to kto pierwszy. No może nie do końca tak jest, niektórym chodzi i wielki szacun za to, Rudzik np. był 6. w generalce, a nawet nigdy wcześniej tam nie biegał – jestem dumna!. Ale u mnie jest inaczej. Jasne, kiedy startuję, daję z siebie wszystko. Dzięki temu wbiegam na metę w takim nastroju, jakbym się nałykała najlepszych piguł świata. Ja biegam dla tych widoków, dla tej ciszy, dla tego czasu, kiedy jest się sameu z własnymi myślami, dla walki z własnymi słabościami.
To zupełnie inny wymiar biegania. Musisz chociaż raz spróbować. Jeszcze Cię będę namawiać.