Nie, to nie jest żart. Nie, to nie jest fanaberia zblazowanej blogerki, która już sama nie wie, za co się brać. To jest coś, o czym marzyłam od kilkunastu lat, ale nie miałam odwagi spróbować.
Jeśli zaglądacie do mnie od dawna, wiecie, że poza sportem i dobrym jedzeniem, kocham literaturę, a jeśli nie wiecie, to teraz Wam o tym opowiem. Kiedy mam zły dzień, wystarczy, że wejdę do pierwszej lepszej księgarni albo biblioteki, zaciągnę się zapachem papieru, przeczytam kilka zdań i znów jestem sobą. Odkąd pamiętam, to książki były moją zakupową piętą Achillesową. Nie potrafiłam wybrać jednej, wychodziłam z wielką torbą, nigdy nie żałowałam na nie pieniędzy. Wolałam zrezygnować z nowej pary butów czy szminki, ale uzupełnić domową biblioteczkę.
Nie czytam wszystkiego od razu. Niektóre książki czekają latami na to, bym sobie o nich przypomniała, ale prędzej czy później do nich zaglądam. Ulubione chłonę kilka razy, w przypadku niektórych wracam do wybranych fragmentów. Porywają mnie różne sprawy: czasem jest to świetny opis miejsca, innym razem doskonale nakreśleni bohaterowie, a kolejnym wciągająca fabuła albo ciekawa narracja. Ale i tak najbardziej kręci mnie SŁOWO i to, co przy jego pomocy można zdziałać.
Dlatego sama próbowałam pisać. Zaczęło się od wierszy w podstawówce. Miałam zeszyt z wersami na każdą okazję. Ostatnio nawet wpadł mi w ręce hymn szkoły, który śpiewano przez kilka lat, a jego tekst wyprodukowałam wspólnie z koleżanką. Potem były opowiadania, nawet jeden dramat – już w liceum. Na studiach były parodie znanych utworów, a potem już poszłam do pracy, więc pisałam na każdy temat. W ciągu trzynastu lat bycia dziennikarzem przeszłam przez różne działy i tytuły. Czasem czułam się bardziej spełniona, a kiedy indziej mniej. Dlatego w wolnych chwilach pisałam do szuflady, na różne tematy. Kreśliłam nawet sceny erotyczne jeszcze zanim świat poznał Christiana Grey’a. Bawiłam się słowem, więc chciałam eksperymentować, ale po głowie od lat chodził mi romans. Opisać emocje, trafić do kobiet, uwieźć je pojedynczymi wersami i scenami… Nie mówię więcej, zobaczcie ten film:
I choć codziennie zachęcam Was do tego, byście korzystali z życia, cieszyli się chwilą, żyli tu i teraz, sama odkładałam to na później, bo przecież zawsze jest coś do zrobienia. Pamiętam ulgę, kiedy dotarło do mnie, że skoro to jest moje największe marzenie, to MUSZĘ o nie zawalczyć. “Skróć treningi, zmniejsz ich liczbę w tygodniu. Pisz mniej na bloga, ale zrób to, o czym od zawsze marzyłaś” – powiedział mi Rudzik, a ja go posłuchałam i nie żałuję, a Wy już wiecie, czemu trochę przycichłam.
Zaczęło się od godzinny, potem dwóch, aż wpadłam jak śliwka w kompot. Ograniczyłam wszystkie czynności do minimum i postanowiłam dokończyć projekt. A kiedy dostałam maila z wydawnictwa:
Pani Aniu,
Podoba nam się Pani powieść, chętnie ją wydamy.
Płakałam ze wzruszenia. To się zdarzyło tylko dwa razy w życiu: pierwszy, gdy urodziłam Nelę. Jak widać ten projekt to też moje dziecko. Nie spałam, czasem zapominałam zjeść, nie raz musiałam zrezygnować z treningu, by nadrobić zaległości z pracy. Nie było lekko, ale to była jedna z piękniejszych przygód mojego życia i cholernie cieszę się, że spróbowałam. Utwierdziłam się też w przekonaniu, że sport to moje hobby, zdrowe uzależnienie, ale niczego nie kocham w życiu tak bardzo robić, jak pisać. Mam nadzieję, że mnie taką polubicie, a mój romans Wam się spodoba. Więcej nieco później. Na dziś wystarczy wrażeń. Do usłyszenia niebawem, a premiera na początku października!
Ależ się cieszę, że mogłam się tym z Wami wreszcie podzielić!
Wasza szczęśliwa jak nie wiem co,
Panna Anna
A za materiał wideo z całego serca dziękuję Pawłowi Zalejskiemu,
Agacie Łubieńskiej za to, że taką ładną laseczkę ze mnie zrobiła na ujęciach z Wrzenia Świata
i samemu Wrzeniu Świata za udostępnienia tak fantastycznego miejsca