Podróżowałam właściwie odkąd pamiętam. Już jako mała dziewczynka wlokłam się za mamą z różową torbą na kółkach wypchaną misiami, bo przecież bez nich nigdzie się nie ruszę. I to nie były krótkie przejażdżki tylko nawet 48-godzinne eskapady. I takim włóczykijem zostałam do dziś. Tu dwa dni, tam cztery, ale czasem też zatrzymuję się gdzieś na dłużej. Jakiś czas temu np. spędziłam dwa lata w Londynie, a od stycznia tego roku mieszkam w Rotterdamie. Jak się odnaleźć w nowej rzeczywistości? Czy przeprowadzka do innego kraju wiąże się z tym, że coś tracisz bezpowrotnie? Czy twoja równowaga zostaje zachwiana? Dziś kilka słów o tym, jak ja to robię.
Ostatnio wracałam z Nelką do domu. Było mroźno, ale piękne. Słońce kusiło do tego, by wydłużyć spacer choć o kilka minut. Skręciłam w moją ulubioną uliczkę i opowiadałam małej różne historie jak to mam w zwyczaju. Przechodziłam obok fryzjera, Nelleke zauważyła mnie przez okno. Uśmiechnęła się, ostrożnie uchyliła drzwi, żeby pochwalić się nowym lokatorem. Przywiozła z urlopu Jackie, młodą suczkę, którą znalazła na wakacjach i postanowiła przygarnąć. Pogadałyśmy chwilę, pobawiłam się z psem, pokazałam Nelce i poszłam dalej. 3 minuty później mijałam NY Coffee, miejsce, gdzie przychodzę pracować albo w niedzielę wpadam z całą rodziną na kawę. „Cześć Ania! Mamy dla Ciebie mleko migdałowe!” – krzyczy do mnie Wilma. Pamiętała. Uśmiech na mojej twarzy robi się coraz większy. Chwilę później spotykam na ulicy koleżankę, z którą chodziłam na jogę, gdy byłam w ciąży: „O matko, Ania! Tęsknimy za Tobą. Kiedy wracasz na piątkowe zajęcia?”. Ale miło! Pamięta mnie, choć ostatni raz widziała tak dawno temu…
Mieszkam tutaj zaledwie od stycznia, a czuję się jak w domu. Za chwilę czeka mnie kolejna przeprowadzka. Smutno, bo mam już swoje ulubione miejsca do pracy, na lunch, na kawę, trasy biegowe, ale przede wszystkim poznałam świetnych ludzi. Pierwszy raz dotarło do mnie, że za chwilę będę musiała się z nimi pożegnać. Czy coś tracę? Wszystko zależy od tego, jak spojrzysz na sprawę. Często się przeprowadzam, wszędzie jestem na chwilę. Bywały momenty, kiedy bardzo mi to doskwierało. Chciałam mieć swój dom, w którym łapię oddech. Sporo na ten temat myślałam, gadałam i ostatecznie znalazłam takie wyjście: dotarło do mnie, że przecież ów oddech mogę złapać wszędzie, niezależnie od tego, gdzie akurat jestem, bo mój dom jest tam, gdzie jestem ja. No dobra, gdzie oprócz mnie jest Rudzik i Nelka:)
Rotterdam jest fantastycznym miastem. Mam tu wszystko, czego w tym momencie mi trzeba, no może prawie wszystko, bo niestety daleko stąd w góry i nie ma obok rodziny czy znajomych, ale poza tym jest idealnie! Z jednej strony to spore miasto, ciekawe architektonicznie więc mogę pracować w fajnych miejscach, brać udział w interesujących wydarzeniach, z drugiej jednak bardzo malownicze. Rzeki, mosty, jeziora, stawy, parki i morze bardzo blisko stąd – dla ludzi, którzy lubią być na zewnątrz i dla mam z dziećmi to świetne miejsce! Dla tych, którzy uprawiają sport – jeszcze lepsze! Trudno się dziwić, że biega tutaj prawie każdy. Większość przyjezdnych narzeka na pogodę: owszem, pada dość często, ale co to za padanie? Nie odczuwam tego tak bardzo, żebym z powodu deszczu nie mogła wyjść na trening czy na spacer. Za to temperatury idealne: nie ma ani porządnych mrozów ani ciągnących się miesiącami upałów.
Jednak jak się łatwo domyślać, nie przeprowadziłam się tutaj dlatego, że marzyłam o Rotterdamie, tylko dość banalnie jak to zwykle bywa: ze względu na pieniądze/pracę lub seks/miłość. W moim przypadku właściwie ze względu na obydwa czynniki: bo na pracę tyle, że nie moją a Rudzika. Sama mam ten komfort, że mogę pisać wszędzie, więc spakowałam manatki i poleciałam.
Kiedy podjęliśmy taką decyzję, byłam już w 7. miesiącu ciąży – tak, idealny moment na nowości! Obcy kraj, a wraz z nim język, lekarze, położne. Czy się nie bałam? Bałam się jak cholera! Zastanawiałam się jak się odnajdę w nowej sytuacji, która po kilku miesiącach zmieni się na jeszcze nowszą, gdy na świat przyjdzie nasza córka. Ale zaraz, zaraz: skoro mam zasadę „mój dom jest wszędzie tam, gdzie jestem ja” postanowiłam nie myśleć za dużo, nie gdybać tylko działać.
Znalazłam szkołę jogi, żeby mieć coś dla siebie. Los mi sprzyjał: okazało się, że Katri – instruktorka i właścicielka Yoganessy – też jest w ciąży. Dzięki niej mogłam chodzić na różne zajęcia, bo przez cały czas byłam w dobrych rękach i dostawałam alternatywne ćwiczenia. I tak mi się spodobało, że kiedy tylko mam czas, zaglądam tam do dziś. No dobra i co teraz? Czas poznać jakieś fajne dziewczyny, żeby mieć z kim pogadać, zjeść lunch, pośmiać się albo poradzić, gdy mam jakieś pytanie. Zaczęłam szperać online i w ten sposób poznałam kilka fantastycznych kobiet!
Zaczęło się od kawki czy lunchu, a teraz odwiedzamy się w domach, a nawet latamy razem na wakacje. Z niektórymi wręcz nawiązałam wspołpracę, bo okazało się, że np. Iwona jest nie tylko mamą Hani, która piecze boskie i zdrowe ciasta, ale przede wszystkim bardzo utalentowaną fotografką! I to właśnie jej zdjęcia umieściłam w tym tekście i wielu innych również. Pracujemy też nad świetnym projektem, którym będziemy mogły się pochwalić już na dniach!
Brakowało mi moich miejsc do pracy. Zrobiłam burzę mózgów, wypisałam ulubione miejsca w stolicy i zaczęłam działać. Zapisałam się do genialnej biblioteki – Bibliotheek Rotterdam i znalazłam kilka świetnych knajpek, gdzie np. nie ma internetu, muzyki i nie można odbierać telefonu – Amden Inn. Ale moim ulubionym miejscem jest zdecydowanie NY Coffee, którą mam pod nosem, bo tutaj mogę robić wszystko, na co mam ochotę i czuję się jak w domu. Erik i Wilma, którzy są właścicielami tego miejsca, nadali mu nawet drugą nazwę „Huis Der Zotheid”, co oznacza mniej więcej tyle, co dom błazenady w wolny tłumaczeniu, bardzo wolnym;) a pomysł oczywiście zaczerpnęli od Erazma z Rotterdamu. Trudno nazwać NY Coffee kawiarnią.
– To raczej takie miejsce, gdzie można robić wszystko, co jest związane z kulturą. Możesz przyjść, żeby po prostu pogadać z kimś ciekawym, poznać innych ludzi, ale też nauczyć się japońskiego, opanować sztukę origami, posłuchać koncertu, oddać przeczytaną książkę albo kupić nową – mówi Wilma. Erik śmieje się, że razem z Rudzikiem mamy spory wkład w co miesięczne przychody tego miejsca. Często kupują lub przygotowują z myślą o nas różne produkty. Dobrze się tu czujemy, a kawa jest świetna. „Wyjeżdżacie? Nie możecie! Będziemy tęsknić” – smucą się, kiedy mówię im o najbliższych planach. „Zrobimy wam imprezę pożegnalną!”
Jasne, czasem tęsknię za Warszawą, w której teraz będę znacznie częściej. Brakuje mi przyjaciół z którymi rozumiem się bez słowa i miejsc, które znam od dziecka. Czasem jednak zdarza się tak, że musimy się przeprowadzić albo po prostu chcemy czegoś innego, nowego. Przeprowadzka do innego kraju wcale nie oznacza, że tracisz wszystko to, co udało ci się do tej pory zbudować. Wprost przeciwnie: możesz zdobyć jeszcze więcej! Owszem, trudniej utrzymać pewne sprawy na odległość, ale da się. Tak samo da się znaleźć nowe ulubione parki, kawiarnie, poznać ludzi, z którymi chcesz spędzać czas. Wszystko zależy od ciebie. Każdy kolejny wyjazd traktuję jak przygodę, możliwość rozwóju. Uczę się nowych rzeczy, zwyczajów, poznaję ludzi. I choć nie jest to łatwe, staram się odnaleźć równowagę bez względu na to, gdzie jestem i dalej robić swoje w myśl zasady Live InSync. Mówię ci, grunt to zdać sobie sprawę z tego, że twój dom jest wszędzie tam, gdzie jesteś ty i najbliższe ci osoby. Kiedy to zrozumiałam, dotarło do mnie, że nie jestem kimś, kto nie ma domu. Wprost przeciwnie: ja mam ich kilka. Mogłabym powiedzieć, że mój dom jest wszędzie tam, gdzie zostawiłam parę butów biegowych;)