Pierwszy raz całowaliśmy się dokładnie 3 lata temu. „3 lata! Też mi coś! Toż to jeszcze okres motyli w brzuchu!” – pomyślisz. Tyle tylko, że to 3 lata z całkiem dużym dorobkiem: prawie dwuletnim dzieckiem, jakimiś sześcioma przeprowadzkami, a w tym trzy z nich do zupełnie różnych krajów i to z dnia na dzień, bez przygotowania. Ja czuję się tak, jakbyśmy mieli na koncie o nazwie „życie we dwoje” przynajmniej dwa razy dłuższy staż. Dlatego dziś kilka słów o tym, jak to się dzieje, że jeszcze żadne z nas nie spakowało walizek, choć każde chciało.
– W związku między dwojgiem ludzi najważniejsze jest to, by czuć się przy drugiej osobie komfortowo. Wiedzieć, że nie trzeba udawać kogoś, kim się nie jest, że można się zrelaksować. – powiedział mi jakiś czas temu podczas wywiadu Arkadiusz Bilejczyk, zaprzyjaźniony seksuolog.
Ja z kolei gdzieś niedawno przeczytałam, że najważniejszy jest śmiech. Podobno, jeśli chcemy wiedzieć, że życie nam się z kimś dobrze ułoży, warto wybrać osobę, z którą lubimy żartować i potrafimy śmiać się do łez. Jak się nad tym chwilę zastanowić, na jedno wychodzi: przecież najlepiej żartuje się z tymi, przy których się dobrze czujemy.
I tak sobie myślę, że w naszym krótkim, ale bardzo intensywnym związku, śmiech odgrywa ogromną rolę. Żartowaliśmy sobie od samego początku, ze wszystkiego i tak robimy do dziś. Śmiejemy się z zabawnych i lekkich rzeczy, ale też z tych trudnych, gdzie tak naprawdę po prostu nie widzimy innego wyjścia. Kiedy urodziła się Nelka, przez pierwszy rok bardzo marnie spała. Obydwoje padaliśmy na twarz, a ja byłam wrakiem, bo niestety magiczny cycek to moja część ciała i Rudzik ni jak nie mógł mnie w tej kwestii zastąpić, nie umiem też strzelać sobie drzemek w ciągu dnia, choćbym nie wiem jak bardzo się starała. Mimo wszystko, po całym dniu kładliśmy się do łóżka i zaczynaliśmy żartować. Ile razy Rudzik zatykał mi usta ręką albo przykrywał mnie kołdrą, żebym nie obudziła śmiechem tego naszego małego Nelsona, który z tak wielkim trudem zasnął!
Owszem, sam śmiech nie wystarczy. Moim zdaniem najważniejszy jest szacunek do drugiego człowieka, wiara w to, że nie ma złych intencji i ogromne pokłady cierpliwości. Jak w każdym związku, tak i u nas, są dni, kiedy dzwonimy do siebie, bo chcemy usłyszeć ukochany głos albo rzucamy się sobie na szyję z radości, że komuś udało się wrócić z pracy dwie godziny wcześniej. Ale są i takie, kiedy nie możemy na siebie patrzeć i chcemy się na moment z tego wszystkiego wypisać. Choć na chwilę. Normalna sprawa, nie ma co udawać, że zawsze jest lekko, przyjemnie, że tylko buziaczki, kwiatuszki i cukiereczki. Takiego rozwiązania nie kupuję u nikogo.
Daleko mi do ideału i pewnie nigdy nim nie będę, ale dzięki temu, że nie brnę ślepo przed siebie w myśl zasady „jakoś to będzie”, tylko analizuję i wyciągam wnioski, lubię patrzeć, jak z każdym dniem uczę się czegoś nowego, ewoluuję, dojrzewam. Że nie wyciągam walizki z byle powodu z hasłem „Wracam do Warszawy!” tylko wychodzę z Nelką na spacer, idę pobiegać, daję czas sobie i jemu. Gdzieś tam w głębi wiem, że nikt nikogo nie chciał urazić, nie miał złych intencji, tylko coś źle ubrał w słowa, miał gorszy dzień, a do tego dochodzi błędna interpretacja drugiej strony, bo przecież każdy z nas, chcąc nie chcąc, w pewien sposób wszystko interpretuje, przepuszcza przez swój własny filtr.
I nie jest to łatwe. Czasem jestem wściekła, czasem jest mi cholernie przykro, ale po prostu wychodzę pooddychać – dobrze, że mieszkamy w takim miejscu, że mam czym – i rzeczywiście za godzinę, dziesięć godzin, czasem dopiero za trzy dni, wszystko nabiera innych barw. Dochodzi do kolejnej rozmowy i jest już inna. Kończy się żartem i śmiechem. I oby jak najdłużej wszystko tak się kończyło, to zależy tylko od nas samych. I dziś tej cierpliwości i wiary w brak złych intencji drugiej osoby nam wszystkim życzę, już awansem na Nowy Rok. I jak najwięcej śmiechu, bo to jest lek na wszystko!
Szampan już się chłodzi od rana!
Zdrówko!
Zdjęcia (kolejno): Marek Sławiński, Piotr Dymus, Anna Leak