Pytacie mnie często o to, jak znajduję czas na czytanie książek. Nie ma lekko – wiem, dlatego sama wiecznie kombinuję. Odświeżam dla Was tekst, który na ten temat przygotowałam, bo widzę, że się jeszcze przyda. Dodałam też nowe, piękne zdjęcia, by była i uczta dla oka. Smacznego!
Kocham książki. Uwielbiam przewracać w rękach pachnące kartki papieru i łapczywie zaciągać się ich zapachem. Lubię i te nowe, nowiusieńkie, których jeszcze nikt nie zmęczył palcami, nie podstemplował plamami herbaty czy kawy, ale i te stare. Kiedy byłam młodsza wręcz miałam obsesję: czytałam tylko te pożółkłe, wymęczone, z dziwnymi dedykacjami i zapiskami obcych ludzi. Im starsze i bardziej zużyte, tym lepsze. Cieszyło mnie to, że mogę przeżywać losy bohaterów z kimś, kogo nie znam. Z kimś, kto czytał tę książkę w zupełnie innym miejscu, czasie i w nieznanych mi okolicznościach. Ktoś nawet w czasie gotowania nie mógł się oderwać od lektury, co wnoszę po rozbryzganej na sto dwudziestej trzeciej stronie oliwie, a ktoś inny, sądząc po zapiskach na ostatniej stronie, planował w trakcie lektury zakupy: “mąka, mleko, kefir, jajka, sól…”.
Dziś już nie upieram się przy tych staruszkach, choć nadal pieszczę je w rękach z wielką przyjemnością, ale lubię też rozdziewiczać te nowe, świeżutkie, które czasem mają jeszcze posklejane strony. Delikatnie je otwieram i wiem, że jestem pierwsza. Nowe książki pachną słodką przygodą.
Przekonałam się też do ebooków i audiobooków, którym przez wiele lat mówiłam kategoryczne NIE, bo uważałam je za bezduszne produkty książkopodobne. Ale po kolei!
Wiecie, co robię, kiedy mam gorszy dzień? Idę do biblioteki albo do księgarni. Poważnie. Ta cisza, spokój i zapach papieru wpływają na mnie kojąco. Tam czas przestaje dla mnie istnieć. Buszuję między półkami i niczym wygłodniały wampir wysysam energię. Najpierw zatapiam się w nowościach, żeby zobaczyć, co się dzieje: czy jeden z ulubionych pisarzy nie wydal czasem czegoś nowego, czy nie ma jakiegoś intrygującego debiutu. Potem przeglądam książki, które od dawna są na mojej „wish list”, a na koniec ląduję w klasyce: Dostojewski, Czechow, Balzak, Dickens – jej, przecież ja nigdy nie zdążę przeczytać tego wszystkiego, co bym chciała!
Jednego dnia przywołuję siebie samą do porządku i nie kupuję nic. Innego, nie narzucam sobie żadnych hamulców i wynurzam się z całym naręczem nowych pozycji, które „kiedyś przecież przeczytam”. I rzeczywiście – czytam. Czasem od razu, kiedy indziej po miesiącu, a najczęściej po kilku czy nawet kilkunastu latach od zakupu (O zgrozo! Dożyłam już tego momentu, że mogę powiedzieć: „Tę książkę kupiłam sobie 17 lat temu!”).
Ale czytam, dlatego na książki nigdy sobie nie żałuję, bo wiem, że prędzej czy później, w końcu je dopadnę i pożrę w całości.
Idealny moment nigdy się nie zjawi
Często pytacie mnie o to, kiedy czytam. Odpowiedź na to pytanie jest jedna: kiedy tylko mam chwilę. Wiem, że to nie jest łatwe. Wiem, że czas nas goni, mamy na głowie pracę, dom, treningi, chcemy spędzić czas z bliskimi. Pamiętam, jak w liceum, czy na studiach sukcesywnie uzupełniałam swoją biblioteczkę i powtarzałam sobie:
„Jak tylko zdam maturę, będę miała więcej czasu na czytanie” albo „Jak napiszę pracę magisterską, zajrzę do tych książek”.
Ale prawda jest taka, że idealny moment nigdy nie przychodzi. Kiedy zdasz maturę, okazuję się, że na studiach jest jeszcze więcej nauki. Zaraz pojawia się staż, pierwsza praca wpleciona gdzieś między wykłady, a kiedy wreszcie te studia kończysz, rozkręcasz się w pracy. No i jeszcze ten Waldek okazał się fajnym facetem. Chce, żebyś się do niego wprowadziła i nawet nie zdążysz się obejrzeć i jesteś w ciąży! I tak wiecznie coś. Powodów do tego, by nie mieć czasu na czytanie, zawsze znajdziemy całe multum. To jak z treningiem. Ale jeśli chcesz i dobrze to sobie zorganizujesz, znajdziesz czas na czytanie. Oto kilka patentów, które mi ułatwiają sprawę.
Warto być elastycznym
Pamiętam, jak kilka miesięcy temu wpadłam na książkę Jerzego Stuhra „Tak sobie myślę” (jeśli nie czytaliście, polecam. Napisałam o niej więcej TUTAJ). Stuhr pisze między innymi o tym, że dzisiaj nie umiemy obcować z wielkimi dziełami wybitnych pisarzy. Czytamy wybiórczo w tramwaju, w kolejce, w autobusie, zamiast okazać autorowi szacunek, zaparzyć sobie herbatę, zasiąść wygodnie w fotelu albo przy biurku i w ciszy oddać się lekturze. No jasne, że wtedy czytanie nabiera innego wymiaru! Oczywiście, że chciałabym tak randkować z Nabokovem czy Irvingiem, ale prawda jest taka, że gdybym czekała na takie momenty jako aktywna zawodowo, świeżo upieczona mama, to czytałabym może dwie książki w roku, a ja chcę czytać więcej! Dużo więcej: przynajmniej 3-4 książki miesięcznie. Dlatego postanowiłam się wyluzować, nie być upierdliwym dinozaurem, który upiera się przy swoim, że „tylko papier” i eksperymentować.
Ebook nie jest taki zły
Ci, którzy czytają mnie od dawna, wiedzą, że kiedy na świat przyszła moja córka, przekonałam się do książek elektronicznych. Pierwszego Kindle dostałam w prezencie 8 lat temu. Bawiłam się nim przez kilka miesięcy, cieszył mnie fakt, że mogę czytać klasykę w oryginale za grosze, że wreszcie mogę jeździć na wakacje i nie upychać kilku tomów w bagażu podręcznym, ale szybko zatęskniłam za papierem. Oddałam mój czytnik koleżance w zamian za grube tomicho Dostojewskiego, zdaje się, że poprosiłam o „Biesy” – i weź je teraz wrzuć do torebki i czytaj w tramwaju? Najlepiej jeszcze w twardej okładce ;).
Ale nie poddawałam się. W swej miłości do papieru byłam nieugięta. Jeśli książka była „gruba”, szukałam zwykle wydań kilkutomowych, jeśli się nie dało, sama te tomy sobie „robiłam” i tak np. „Złego” Tyrmanda podzieliłam na trzy części, by mieścił się do torebki i dał czytać w tramwaju, poczekalni u dentysty i w metrze.
Kiedy jednak Nelka się urodziła, zrozumiałam, że niezwykle wygodne byłoby czytanie w czasie karmienia, a do tego muszę mieć książkę, którą da się obsługiwać jedną ręką. Znalazłam jakiś stary czytnik Rudzika, kupiłam sobie dwie książki i tak zaczęłam moją przygodę z ebookami. Po miesiącu stwierdziłam: „Dobra, dojrzałam do czytania książek elektronicznych” i zamówiłam sobie na Dzień Matki (czasem trzeba sobie robić prezenty!) Kindle Paperwhite, żebym mogła czytać przy wyłączonym świetle. I to był strzał w dziesiątkę! Nie minęły trzy tygodnie, kiedy kupiłam drugi, bo w domu trwały wojny o to, kto dziś się kładzie z Nelką (i książką w domyśle). Dzięki opcji podświetlania można czytać z samego rana, wieczorem i w nocy. Nie męczy wzroku, nie budzi dziecka, a do tego mam wrażenie, że jakoś szybciej się czyta, bo można sobie dostosować czcionkę i rozmiar do takich, jakie nam najbardziej pasują. Przyznam, że czasem takie drobne maczki z małymi odstępami bardzo mnie zniechęcają. Zamykając wątek: wieczorem wyglądamy jak rodzina świetlików.
Audiobooki świetne dla świeżo upieczonych mam i korpoludzi
I jeszcze jeden wymysł, któremu długo się opierałam: audiobooki.
Jak to: mam iść i czytać? Nie śledzić tekstu, nie widzieć słów? Tak! To naprawdę świetna sprawa. Szczególnie dla tych zapracowanych, którzy większość czasu spędzają za kółkiem, w zatłoczonym tramwaju albo maszerując ulicą i dla świeżo upieczonych mam.
Na spacerach z wózkiem możesz poczytać sobie przyjemne powieści, które Cię wzruszą, rozbawią, podniosą na duchu – a to każdej mamie się przyda. Dosłownie wczoraj skończyłam czytać w ten sposób „Szczęście pachnące wanilią” Magdaleny Witkiewicz i stwierdziłam, że to książka idealna właśnie na takie eskapady z maluchem po mieście, parku, czy plaży.
Bo jeśli chodzi o audiobooki, to ta lekkość jest dla mnie na wagę złota. Nie ma się co czarować, trochę tak jest, że kiedy słuchamy, a nie wodzimy wzrokiem po linijkach tekstu, treść nam umyka. Czasem trzeba spojrzeć pod nogi, zastanowić się, w którą mańkę skręcić, a tamta Pani ma ładny płaszcz. Ciekawe gdzie kupiła?
Dlatego w przypadku audiobooków wybieram wyłącznie romanse, kryminały, czy krótkie formy, ale zwykle i tak zaglądam do wydania papierowego, by sobie uzupełnić treść.
Najlepiej działać kompleksowo
Czyli co robić, żeby w nawale obowiązków znaleźć czas na czytanie? Najlepiej działać kompleksowo, wykorzystać każdą chwilę na to, by przeczytać choć dwie strony, dosłownie. Podczas biegania, przemieszczania się po mieście czy spacerów – słucham audiobooków. Późnym wieczorem, z samego rana, w poczekalni czy pociągu – czytam ebooki, bo Kindle jest mały i lekki. Za to kiedy mam taką prawdziwą chwilę dla siebie, żeby usiąść z kawą i na moment zapomnieć o całym świecie, oczywiście wracam do mojego ukochanego papieru i sama z przyjemnością zostawiam po sobie ślad w postaci kropli czy ołówkowych złotych myśli. Może kiedyś ktoś przejmie ten egzemplarz i będzie się zastanawiał, czy wolałam espresso czy americano?
A Ty co robisz, żeby znaleźć chwilę na czytanie?