Ja też myślałam, że bieganie nie jest dla mnie. Kiedy postanowiłam nieco zmienić priorytety i clubbing zastąpić sportem, nawet przez myśl mi nie przeszło, by spróbować swoich sił w pokonywaniu kolejnych kilometrów. Każda inna forma aktywności: jak najbardziej, ale nie bieganie. A jednak okazało się, że to właśnie było to!
– Co robisz? Przez Ciebie znowu przegramy! – do dziś pamiętam rozwścieczone miny, mocną gestykulację i te słowa, które słyszałam na każdym wuefie w czasach szkolnych. Dlatego robiłam wszystko, by unikać lekcji wuefu. Przeziębienie, babskie dni, brak butów na zmianę – każdy argument był dobry, by nie ćwiczyć i nie robić z siebie pośmiewiska.
Biegać też nie lubiłam, bo z tego względu, że od razu chciałam dogonić najlepsze koleżanki, żeby znowu nie znaleźć się na szarym końcu, spalałam się podczas kilkudziesięciu pierwszych metrów i przez resztę dystansu człapałam jak największa pierdoła. Jak nie kolka, to problemy z oddychaniem. Zawsze coś mi przeszkadzało. Mimo życia w przekonaniu “Biegać to ja nie lubię najbardziej, to nie dla mnie” postanowiłam przełamać się i kilka razy spróbować. Początki były trudne, ale potem szło coraz lepiej.
Zaczynałam źle: na pierwsze przebieżki zabierały mnie osoby, które już od dawna biegały. Było zbyt szybko, zbyt mocno, za dużo na początek. Skutecznie się zraziłam, ale raz na jakiś czas potrzebowałam tego, by nie wybierać wycisku na dusznej siłowni, sali fitness, czy ciemnym basenie. Potrzebowałam poczucia wolności, przestrzeni, wychodziłam na truchtanie do parku. To były małe dystanse, bardzo wolne tempo, wszystko bez planu. Nie zakochałam się od razu, potrzebowałam jakichś dwóch lat, by zrozumieć, że tak naprawdę to jest to, co sprawia mi największą frajdę i dopiero wtedy zaczęłam próbować, pytać, czytać i wystartować w pierwszych zawodach.
Po co to napisałam? Nie wiem jak Wy, ale ja już czuję wiosnę w powietrzu. Wiem, że wielu z Was dopiero myśli o tym, by zacząć. Nie ma co się za długo zastanawiać. Nie potrzebujesz świetnych butów, stroju z najnowszej kolekcji, zegarka z GPS’em – na to wszystko przyjdzie czas.
Pierwszej jesieni, kiedy zaczynałam biegać, czyli w 2011 roku, wychodziłam w zwykłym t-shirt’cie, bawełnianej bluzie i leginsach. Ok, nie było mi szalenie wygodnie, ale na początek to w zupełności wystarcza. Długo nie byłam profesjonalnie wyposażona: np. całą zeszłą zimę przebiegałam w zwykłych rękawiczkach za 15 złotych, które wiosną po prostu wyrzuciłam. W tym roku nadrobiłam zaległości faktycznie – było mi dużo wygodniej, ale nie potrzebujesz wszystkiego na sam początek. Dopiero później odczujesz różnicę, gdy będziesz biegać więcej, częściej, dłużej, szybciej. Pamiętaj, że na wszystko powoli przyjdzie czas, nie musisz od razu wydawać fortuny na profesjonalne ubranie, choć nie powiem, gdy zaczniesz inwestować odczujesz ogromną różnicę, jeśli chodzi o komfort biegania. Jednak najważniejsze, by w ogóle zacząć, a do tego potrzebujesz jedynie chęci i zdrowia.
To co, zaczynamy? 1 marca to idealna okazja!
Pingback: Przegląd tygodnia 1/03 | Life Manager-ka()