Mam przyspieszone tętno, ten blask w oczach i motyle w brzuchu – kiedy wracam z gór, czuję się i wyglądam tak, jakbym się przed chwilą zakochała. Uwielbiam ten stan: niczego nie chcę, niczego mi nie brakuje, za niczym nie tęsknię. Można nie spać, nie jeść, a uśmiech i tak nie schodzi z twarzy. Mam w sobie tyle pozytywnej energii, że chyba mogłabym nią obdzielić cały świat. Dlatego dziś spróbuję to zrobić.
Wszystkich emocji i przemyśleń mam w sobie tyle, że chyba mogłabym napisać kilkutomowe dzieło, ale postaram się przywołać samą się do porządku i wybrać te, które sprawią, że choć trochę zrozumiecie ten obłęd. „Anka, osiem godzin takiego wysiłku? Ty już nie jesteś normalna, wiesz o tym?” – powiedziała do mnie wczoraj przyjaciółka wznosząc lampkę szampana, którego miałyśmy wypić na mecie. Tak, wiem, mam świadomość tego, że mój wyczyn to nic w porównaniu z tymi, którzy biegną w Alpach po 30 czasem nawet 40 godzin i pokonują setki kilometrów. Ale nie wolno w ten sposób się porównywać. Dla mnie na tym etapie to był podobny wyczyn, a kontuzja, która niestety szybko o sobie przypomniała, bo już na jakimś 15km, nie ułatwiła mi pierwszej przygody z ultra. Na szczęście w mniej więcej w połowie dystansu stało się coś, co zmieniło wszystko. Panie i Panowie, czas na Ultra Maraton Bieszczadzki w wykonaniu Panny Anny!
Przede wszystkim atmosfera
Bieszczady polubiłam rok temu, gdy zobaczyłam je po raz pierwszy, a pokochałam kilka miesięcy temu podczas biegu Rzeźniczka. Zawsze będę mieć do nich ogromny sentyment, bo to tam odkryłam, jak zbawienny wpływ na mnie mają góry. Jesienią są jeszcze piękniejsze niż wiosną. Liście mienią się dziesiątkami barw, słońce przyjemnie gładzi policzki: co tu dużo mówić: jest pięknie! Ale atmosferę tworzą ludzie. Jest wesoło, miło, na luzie. Cisna, gdzie jest start i meta zawodów, na moment staje się miasteczkiem biegaczy. Nie jest tak gwarno i ciasno jak w czerwcu podczas kultowego Biegu Rzeźnika, ale jest nawet lepiej, bo bardziej kameralnie.
Mam to szczęście, że znajomi przygarniają mnie do siebie do domku – nie ma nic fajniejszego niż spanie „na kupie”: wspólne emocje, żarty, pobudka na start. To mój pierwszy taki długi bieg: tym bardziej doceniam ich obecność. Jest trochę rzeczy, które mogą stresować: co spakować do plecaka, jak ułożyć w nim rzeczy, by było wygodnie i by mieć dobry dostęp, czego nie brać „bo bez sensu, a liczy się niemalże każdy gram”. O strategii i o tym, co się sprawdziło, a co kolejnym razem zrobię inaczej (tak, będzie taki! Dopiero się rozkręcam;) jeszcze napiszę.
Tak jak wspomniałam – to ludzie tworzą atmosferę. Od samego początku do końca czułam to. Już sama droga w Bieszczady jest na tyle długa, że można omówić pół życia, na miejscu drugie pół. W górach znikają wszystkie problemy, chyba za to tak bardzo je pokochałam. Momentalnie staję się innym człowiekiem: jestem bardziej sobą – prościej już tego nie wytłumaczę. Lubię tam siebie bardziej, bo lepiej siebie rozumiem i wreszcie akceptuję w każdym calu, dzięki temu pozwalam też innym podejść bliżej. Na co dzień jestem dość otwarta ale tylko do pewnego stopnia. Miasto i jego rytm sprawiają, że kontroluję to, ile siebie daję. W górach nabieram zaufania do innych i przede wszystkim do siebie samej, wszystko dzieje się w stu procentach naturalnie. Po co te filozoficzne wywody? Otóż po to, żeby wytłumaczyć, jak ważna jest obecność wszystkich tych, którzy przewijają się wtedy obok…
Noga, noga, noga
Startujemy w niedzielę o 7:30 – humory dopisują, jest mały stres, ale to raczej takie podniecenie, które nie spala a motywuje. Lubię to uczucie. Można się od niego bardzo łatwo uzależnić. Pierwsze 14km miażdży mnie psychicznie – lecimy w górę asfaltem. Nachylenie niby nie takie duże, ale jak bieg górski to górski i niestety ja wtedy z asfaltem się nie lubię. Ale myślę o tym, że zaraz wbiegniemy w las i będę miała te swoje góry. I tak się dzieje. Po pierwszym mocniejszym podejściu jest wreszcie to, co Panna Anna lubi najbardziej – zbieg! Niestety szybko okazuje się, że noga boli. Zakleiłam ją według wskazówek Szczepana jeszcze przed samym startem, ale niestety aż tak kolorowo nie jest. Myślę sobie: to chwilowe, przejdzie, dam radę. Niestety nie przechodzi, wręcz przeciwnie – boli coraz mocniej, a ja nie mogę swobodnie puścić swojego ciała w dół i lecieć tak, jak lubię. Głowa dostaje kopa po raz drugi.
Monika, Elwira, Krzysiek – biegniemy sobie razem w różnych kombinacjach: czasem gdzieś tam się mijamy, innym razem ktoś na kogoś czeka, ale ogólnie jest takie poczucie, że człowiek nie jest sam, że gdzieś tam widzę pomarańczową koszulkę Moniki albo jej różowe skarpety. Kiedy na 27 kilometrze słyszę, że połowa już za nami, dopada mnie kryzys. Taki z prawdziwego zdarzenia. Szczerze? Dużo gorszy niż na moim pierwszym maratonie. Właściwie lecę z nim już od kilku kilometrów, ale nie dałam się mu pożreć, odpychałam go rękoma i nogami, a teraz czuję jak powoli rozdziera moje ciało zębami, a ja już nie mam siły, żeby mu uciec. Czuję, że już nawet nie stawiam nogi tak jak trzeba, a przede mną jeszcze tyle kilometrów i ostry zbieg na końcu, a ja przecież nie mogę zbiegać! „Nie mogę gadać” – patrzę porozumiewawczo na Monikę, kiedy pyta mnie co z nogą. Proszę wszystkich, żeby już na mnie na żadnym punkcie nie czekali, bo ja mogę najzwyczajniej w świecie nie dać rady. Przypominam sobie jak musiałam zrezygnować z najważniejszego dla mnie maratonu wiosną. Miałam ciężki rok i chciałam, żeby ten Maraton Bieszczadzki był dla mnie taką nagrodą, a tutaj znowu pojawił się ból. Na domiar złego tak daleko wepchnęłam proszki przeciwbólowe, że od 16km próbowałam je znaleźć, ale nic z tego. Poczekałam do punktu odżywczego, żeby na spokojnie zdjąć plecak. Kiedy ból nie odpuszcza, zaczynam panikować. Pierwszy raz w życiu łapię się na tym, że nie mogę złapać tchu. Kryzys przyszedł do mnie w postaci ataku paniki i próbuje mnie dopaść. Już prawie uległam, ale uspokajam siebie samą, próbuję oddychać i po kilku próbach udaje się wziąć głębszy oddech. Powoli mknę dalej. Potem jest już tylko dobrze…
Po prostu bądź…
Przede mną wyrasta gigantyczne i strome podejście, ale ja już jestem spokojna, już wiem, że to zrobię. Trzeci – najmocniejszy kop w głowę – został odparty. Wspinam się przed siebie: spokojnie, swoim tempem.
Po kilkuset metrach rozpoznaje plecy Suwiego, które dobrze znam z innych zawodów. W Krynicy też sporo się mijaliśmy, podobnie jak w Warszawie na różnych zawodach. Nie przyznaję się, że jestem tuż za nim. Zawsze miałam wrażenie, że trochę się ze mnie podśmiewa, może mnie nie lubi, więc co go będę denerwować? O tak jest ciężko. Drepczemy tak sobie w ciszy. Mniej więcej od 29 kilometra jest już tylko dobrze. Nawet się uśmiecham i znowu zaczynam czerpać przyjemność z tego biegu. Rozglądam się dookoła, zaczynam doceniać genialne widoki – to znaczy, że już jest ze mną dobrze, nawet bardzo. Dalej drepczę tak sobie w ciszy za Suwim. Po kilku kilometrach odzywa się do mnie po cichu: „Szczypawka, wiem, że siedzisz mi na ogonie, ale tak cichutko to robisz, że możesz zostać. Tak, zostań.” – nawet się do mnie nie odwraca. „Mi też raźniej jak jesteś” – odpowiadam i zostaję. Już nic nie mówię, a przynajmniej mało. Raz na kilkanaście minut wymieniamy tylko pojedyncze hasła: „Biegniemy?”, „Wyrobimy się na punkt kontrolny?”. Potem dołączają się do nas jeszcze dwie osoby i tak sobie jesteśmy i to nam wystarcza. Docieramy jeszcze z lekkim zapasem na punkt kontrolny – wszyscy razem daliśmy radę. Przychodzi moment, że każdy wybiera swoje tempo. Suwi chce w spokoju zjeść kanapę, a ja wiem, że nie mogę się zatrzymać, bo odrodziłam się niczym Fenix z popiołów i nie mogę pozwolić na to, by znowu coś kopnęło mnie w głowę. Teraz jest tak, jak trzeba więc lecę dalej. Siły wracają, w drodze na Okrąglik wcinam Kit Kata – mój Boże! Czekolada chyba jeszcze nigdy tak nie smakowała! Jestem sama, a uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Dlaczego? Bo jestem taka szczęśliwa, że się nie poddałam, przeczekałam. Przyznaję: sytuacja była słaba, a ja już o jeden maleńki krok od tego, by całkowicie stracić nadzieję w inny obrót zdarzeń. Skądś tam jednak wykrzesałam z siebie resztki sił i zaryzykowałam. Nie obchodziło mnie to, w jakim czasie dobiegnę na metę, liczyło się tylko to, żeby powalczyć do końca. Ostanie kilkanaście kilometrów to było to!
Pierwszy raz w życiu byłam dla siebie taka dobra: „Szczypczyńska, jesteś super! Dałaś radę, nie poddałaś się. Zabrałaś ze sobą te nogę dalej” – chwaliłam samą siebie w myślach. Tego dnia zaakceptowałam siebie w stu procentach: swoje wszystkie niedociągnięcia: od ogólnego roztargnienia na masywnych udach kończąc. Wreszcie byłam dla siebie dobra, tak dobra i życzliwa, jak zawsze chciała, bo skoro mogę być dla innych, to czemu nigdy nie jestem dla siebie? Mknęłam do przodu ze łzami szczęścia w oczach i liczyłam na to, że znajomi wierzą we mnie tak samo mocno jak ja sama, że nie poszli, że będą na mnie czekać do końca. No i czekali, a ja poryczałam się ze szczęścia, kiedy dotarło do mnie, że są. Dziękuję!
Fot. Paweł Sławski
Często ludzie pytają mnie o najważniejsze zawody, a ja odpowiadam, że maraton w Berlinie. Jasne, miłe wspomnienie, bo wszystko poszło TAK: zero kryzysu, świetny czas (lepszy od zakładanego), biegło się lekko i przyjemnie. Ale to oznacza: najważniejsze zawody? Nie! Ultra Maraton Bieszczadzki to był zdecydowanie najważniejszy i najpiękniejszy bieg w moim życiu, bo zmienił wszystko! Już po kilku kilometrach czułam, że to nie jest ten dzień a mimo wszystko walczyłam do końca. Dziękuję wszystkim tym, którzy przy mnie byli: fizycznie, duchowo, online!
Dziś było prywatnie i o głowie – bo w górach jest najważniejsza. Ale za kilka dni będą konkrety: co robić, czego się spodziewać oraz kilka patentów – wszystko oczami totalnego świeżaka, bo czasem przykład takiego amatora może dużo pomóc 🙂