Powroty zawsze są trudne. Wychodzisz na pierwsze treningi i masz mieszane uczucia: z jednej strony rozpiera cię radość, której nie da się opisać, a z drugiej niepokój, bo wiesz, że czeka ciężka praca, by wrócić do dawnej formy. Cieszysz się, bo wreszcie możesz wbić się w buty, za którymi tak bardzo tęskniłeś i mknąć przed siebie. Ból gdzieś zniknął, a miałeś wrażenie, że nie opuści cię aż do śmierci. Tak bardzo się do niego przyzwyczaiłeś, że aż ciężko ci w to uwierzyć: jego naprawdę już nie ma. Zatrzymujesz się, robisz różne wygibasy, by upewnić się, że nie wróci, a on rzeczywiście nie wraca. Na twarzy pojawia się uśmiech, jakiego już dawno nie było, ale dobrze wiesz, że ciężko będzie go zachować na dłużej, bo gdy tylko minie chwilowa euforia, zaraz pojawi się milion czarnych myśli: „O matko, trzeba wszystko zacząć od początku”, „Ale beznadziejnie u mnie teraz z formą”, „Przebiegłem kilometr, a zmęczyłem się jak po dziesięciu” – zanim wrócisz do formy, czeka cię długa droga, ale to może być naprawdę cenne doświadczenie, które zmieni wiele na korzyść, da ci siłę, wzmocni, sprawi, że już niewiele będzie mogło cię złamać.
Powodów, dla których zdarza nam się wypaść na jakiś czas z cyklu treningowego może być wiele: kontuzja, choroba, ciąża i nazwijmy rzeczy po imieniu – lenistwo. Czasem jest to kwestia kilku tygodni, a niekiedy wszystko się wydłuża w całe miesiące. Sama nie trenowałam jak należy od października. Owszem, cały czas byłam aktywna: pływałam, trenowałam na siłowni, biegałam, ale bez planu, bo nie dało się przewidzieć, kiedy noga o sobie przypomni, więc tak naprawdę przez ostatnie miesiące uskuteczniałam marszobiegi. Dopiero od kilku dni biegam, choć nie można powiedzieć, by to moje dzisiejsze bieganie miało wiele wspólnego z tym, co robiłam np. rok temu, ale właśnie dlatego chciałam o tym napisać. Jeśli myślisz, że tylko ciebie męczą myśli typu: „Ale żenada! Gdzie ja teraz wystartuję w zawodach, przecież obciach taki, że szkoda gadać” to jesteś w błędzie. Ja też tak myślę, a dodatkowo u mnie dochodzi ciężar w postaci Panny Anny, no bo jak to będzie wyglądało, że tak marnie u niej teraz z formą…
Ale jest kilka sposobów na to, by sobie poradzić z tą trudną sytuacją. To dawaj, nie łamiemy się, nie rozmyślamy za dużo tylko działamy!
Nie JA MIESIĄC TEMU tylko JA WCZORAJ
Najgorsze co sobie sami fundujemy, to fakt, że nieustannie przypominamy sobie jak biegaliśmy w szczytowej formie. Jasne, że nie wyjdziesz na pierwszy trening po przerwie i nie przebiegniesz dyszki tak, by ustanowić swoją nową życiówkę. Nie zrobisz też tego za tydzień. Spokojnie, jeszcze przyjdzie na to czas. Nie myśl o tym, jak świetnie ci szło pół roku temu, pomyśl o tym, że lepiej się czujesz na treningu dzisiaj niż dwa dni temu. Obserwuj to, co robisz i ciesz się z małych postępów, które będą odczuwalne z treningu na trening. Skup się na tym, by powoli, cierpliwie i zdrowo wracać do ukochanego sportu, bo dzięki temu będziesz mógł się nim cieszyć dłużej.
Wiara we własne możliwości
Z tym często mamy problem i to w dwie strony. Ludzie dzielą się na tych, którzy są zbyt pewni siebie lub tych, którzy wciąż nie wierzą w to, jak wiele są w stanie osiągnąć. Zauważyłam, że dotyczy to również sportu: część z nas od razu rzuca się na głęboką wodę i wyznacza sobie zbyt ambitne zadania, a pozostałym wydaje się, że pobiegną wolniej niż są w stanie tak naprawdę to zrobić. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy. Zawsze mam wrażenie, że jestem w gorszym stanie niż ma to faktycznie miejsce. Ciągle mam wrażenie, że dla mnie jest jeszcze za wcześnie na taki i taki trening, że po przerwie nie jestem w stanie pokonać takiego dystansu, że już nie pamiętam co to znaczy, biec szybko. Owszem, do formy trzeba wracać z głową, dlatego przesada w żadną stronę nie jest dobra. Ten, który od razu po przerwie chce poprawiać życiówki, może się skazać na jeszcze dłuższą przerwę w treningach, ale ten, który nie wierzy we własne możliwości, zbyt długo może pozostawać w strefie komfortu. Dlatego warto skonsultować się z trenerem i słuchać własnego ciała. Testować, podglądać, patrzeć jak reaguje, żeby mieć pewność, że to faktycznie nogi powstrzymują cię od działania, a nie głowa…
Wyznaczanie krótszych odcinków
Jeśli już przy wierze we własne możliwości jesteśmy, warto przytoczyć mój ostatni trening. Padło hasło: dłuższe wybieganie. Ja: No gdzie dłuższe wybieganie, przecież ja teraz robię marszobiegi, jak mam lepszy dzień to udaje się 10km przebiec bez przechodzenia do marszu i cieszę się wtedy niezmiernie. Jednak Zaczynam analizować i wiem, że jestem w stanie pokonać większy dystans skoro zrobiłam to podczas półmaratonu w Hadze czy w Warszawie i całkiem ładnie mi poszło na Maderze. Dociera do mnie, że to moja głowa. Podejmuję decyzję, że spróbuję, ale nic na siłę, zobaczę jak się będę czuć.
Pokonuję pierwsze 5km – piękna trasa, rozglądam się dookoła i cieszę się, że wyszłam na trening. Ale czy odczuwam wielką przyjemność związaną z faktem, że biegnę? Średnią. Ja jednak długo się rozgrzewam i zawsze druga część treningu sprawia mi większą frajdę. Patrzę na zegarek, pokonałam już 6km – no dobra, to zrobię 10km i przejdę wtedy na 3 minuty do marszu – gadam sama do siebie. Potem dokręcę sobie jeszcze 4km i wystarczy mi na dziś. To będzie super dużo! Ale na 9km mamy fajny punkt widokowy, zatrzymujemy się na moment, podziwiamy krajobraz i okazuje się, że teraz wracamy tą samą trasą. O matko, czyli nie ma opcji, że zrobię 14km, bo mam jeszcze 9 do samochodu! Robię inaczej: ustalam sama ze sobą, że do 13 kilometra truchtam, a potem maszeruję. Na 13 stwierdzam, że czuję się dobrze, bieg sprawia mi coraz więcej przyjemności. Wydłużam sobie w głowie dystans do 15km. Na 15km widzę, że mam kilometr do molo, to przecież nie zacznę teraz maszerować, już dobiegnę do molo. Stamtąd mam już niecałe 2km do samochodu, dam radę.
I tak oto pokonałam 18 kilometrów bez przechodzenia do marszu. Tę samą metodę stosuję na zawodach w górach. Gdy już jestem bardzo zmęczona, obiecuję sobie samej prezent: jeszcze kilometr i w nagrodę minuta marszu. Czasem wcale jej nie wykorzystuję, innym razem maszeruję 5 sekund i stwierdzam, że wolę biec. Bez względu na to, co robisz, wyznaczaj sobie małe cele, dziel trasę na mniejsze odcinki, czasem okłamuj samego siebie, bo gdybym na tym 5km pomyślała, że mam jeszcze 13 do pokonania, to pewnie chciałabym zawrócić, a tak przyleciałam z uśmiechem na twarzy, bo druga część biegu to była prawdziwa frajda.
Dobre towarzystwo
Ale na koniec warto wspomnieć o bardzo ważnej rzeczy: nie wiem, czy dokonałabym tego sama. Kiedy miałam gorsze dni zimą, zawsze umawiałam się z kimś znajomym albo czekałam na poniedziałek, by pobiegać z moją ukochaną grupą Romantoza. Zmęczenie, zwątpienie, poczucie bezsilności wobec własnego ciała mijało momentalnie. Teraz nie zrobiłabym dłuższego wybiegania, gdyby nie on.
Pobiegłabym tradycyjne 8 czy 10 kilometrów i uznałabym, że na więcej na razie mnie nie stać. Dzięki temu, że w te dni, kiedy ja nie wierzę w siebie, jest przy mnie ktoś, kto wierzy za mnie, to wszystko na nowo nabiera sensu. „Przejdź do marszu jak będziesz zmęczona albo stopa zacznie boleć” – przypominał mi co jakiś czas, a ja wiedziałam, że już do tego marszu nie przejdę, że dam radę, że dobiegnę. Chciałam udowodnić samej sobie, że to wszystko jest tylko w mojej głowie. „Będę walczyć do końca” – odkrzyknęłam. Uśmiechnął się, a ja wiedziałam, że dzięki niemu niedługo i ja sama zacznę wierzyć w siebie na trasie.
Pingback: Kontuzja, choroba, ciąża – co robię, kiedy nie biegam? : Panna Anna Biega()