Bieganie pokochałam głównie za to, że daje mi poczucie wolności. Wskakuję w biegowe buty wtedy, kiedy chce i biegnę dokąd chce i tak długo, tak daleko, jak tylko mam na to ochotę. Nie ograniczają mnie godziny otwarcia, harmonogram zajęć, towarzystwo innych osób. Zawsze starałam się biegać gdzie indziej, wybierać nowe trasy, dzięki temu poznaje nowe miejsca, odkrywam parki, kawiarnie, raz nawet kupiłam spódnicę, która mignęła mi gdzieś na wystawie. Wbiegłam spocona do sklepu: “Czy to jest rozmiar S?”. Zdziwiona sprzedawczyni zmierzyła mnie wzrokiem. Pewnie bała się, że będę chciała ją w takim stanie mierzyć i nie wiedziała, czy już lepiej powiedzieć, że tak, czy, że to XXL tylko na wystawie wygląda na małą. “Tak” – odpowiedziała w końcu po cichu. “To, czy może ją Pani dla mnie odłożyć? Wrócę po nią dziś wieczorem po pracy”. Pani odetchnęła, a ja naprawdę po nią wróciłam i do dziś jest to moja ulubiona spódnica. Ale nie o modzie, a o wolności miałam dzisiaj prawić.
Wczoraj dotarło do mnie, że po raz pierwszy w życiu robię coś zupełnie innego: od dwóch tygodni biegam dokładnie tą samą trasą. Jedyne co się zmienia to dystans (po prostu biegnę trochę dalej, kiedy czuję, że nic mnie nie boli i że dam radę) i nieco szybciej. I wiecie co? Wcale mnie to nie nudzi, jak dawniej. Czuję się jakby to była wielka przygoda. Trasa, którą sobie wybrałam, jest bardzo przyjemna: dookoła soczysta, majowa zieleń, słychać ptaki, więc aż żal byłoby brać ze sobą muzykę (a nawet gdyby mnie korciło, to mój odtwarzacz mp3, który przeżył już ze mną wszystko, powiedział w końcu dość i poszedł odpoczywać) i do tego miękkie podłoże, dzięki czemu nie serwuje moim mięśniom i stawom od razu kilometrów na asfalcie.
I tak sobie wczoraj przyspieszyłam i stwierdziłam, że kocham tę trasę i już zawsze będę miała do niej sentyment. To taka moja ścieżka szczęścia i pokory.
Szczęścia: bo chyba nigdy nie zapomnę dnia, kiedy po 4 tygodniach przerwy znowu założyłam buty biegowe i usłyszałam: “Dobrze Cię znowu widzieć w stroju do biegania”. Dotarło do mnie, że nic nie obchodzi mnie to jakim tempem biegnę, ile kilometrów jestem w stanie zrobić, kiedy będę mogła startować – to wszystko jest nieważne. Ważne jest to, że mogę wyjść na zewnątrz, choć na pół godziny oddać się czynności, którą kocham najbardziej na świecie, która pochłonęła mnie do reszty. I choć tuż przed kontuzją tak bardzo byłam zmęczona treningami biegowymi, że czasem przeklinałam to bieganie, to kiedy biegać nie mogłam, zrozumiałam jeszcze lepiej, czym jest dla mnie ten sport. To trochę tak, jak z miłością do drugiej osoby: czasem to do nas dociera dopiero wtedy, gdy ją stracimy. Ja wiedziałam to już dawno, ale teraz utwierdziłam się jeszcze mocniej. A gorsze chwile muszą być i te burzliwe, by wciąż podgrzewać atmosferę na nowo 🙂
Pokory: bo czuję się tak, jakbym uczyła się biegać od początku. I choć chciałabym bardzo pobiec dalej, dłużej, szybciej, wiem, że trzeba się powstrzymać, nauczyć cierpliwości. Nie przejmuję się tempem, które nie ma nic wspólnego z tym, do którego przywykłam od wielu miesięcy, zapomniałam już o dawnym planie treningowym. Na każdym treningu staram się być dobrą dla siebie samej, łagodną, cierpliwą. Każdy kolejny bieg, to lekcja pokory i powiem Wam, że dobrze te lekcje na mnie wpływają. Wyluzowałam jeszcze bardziej w innych dziedzinach życia i doceniam jeszcze mocniej każdą chwilę, każdy drobiazg, każdy gest.
I w tym momencie powiem coś, co dla mnie samej też jest zaskoczeniem: kontuzjo, dziękuję Ci za to, że przyszłaś, bo dzięki Tobie w ciągu kilku tygodni nauczyłam się tyle, ile nie nauczyłam się przez lata i dzięki Tobie zobaczyłam rzeczy, których wcześniej nie dostrzegałam. Ale teraz idź już sobie i daj mi biegać 😉
Pingback: Kontuzja, choroba, ciąża: co robię, gdy nie biegam?()