Wiem, że chcesz mieć ładną choinkę, której zapach wypełni cały dom. Wiem, że od dawna myślisz o tym, jak ją ubrać, by spodobała się nie tylko domownikom ale też znajomym na fejsie. Składniki na wigilijne dania już czekają w lodówce na obróbkę, a prezenty na pakowanie. Koniecznie w piękny papier i wymyślny sposób. I nie ma w tym nic złego, że tak wielką wagę przykładasz do formy, ale w tym całym chaosie i wirze przygotowań nie zapomnij o tym, co tak naprawdę jest ważne, bo za rok czy pięć lat nikt nie będzie pamiętał, czy pierogi były tylko ruskie czy jeszcze z kapustą i grzybami, i jakiego koloru były serwetki na stole. Są rzeczy ważniejsze jak choćby rozmowa. Rozmawiajmy, nawet o rzeczach trudnych. Nie tylko w święta.
W ostatnim tygodniu wydarzyło się kilka rzeczy, które skłoniły mnie do refleksji. Dwie osoby, które poznałam w Rotterdamie zupełnie przypadkiem i na zasadzie “Cześć, cześć” powiedziały: “Wiesz, byłam w ciąży, ale niestety w zeszłym tygodniu okazało się, że serduszko nie bije. To był szok ale będę próbować raz jeszcze”. Wryło mnie w ziemię. Nie spodziewałam się, że przy zwykłej wymianie uprzejmości, jak to się robi z nieznajomymi, między pierdołami na temat pogody i planów na święta usłyszę tak prywatne wyznanie. Dwa dni później usłyszałam to innej osoby, tym razem od faceta. “U nas wszystko w porządku. Chcemy mieć drugie dziecko niestety moja dziewczyna kilka dni temu poroniła. Obydwoje bardzo to przeżywamy, ale będzie dobrze”. Starałam się wesprzeć każdą z tych osób najlepszym słowem czy gestem, jaki mam w repertuarze, ale nie ma dobrej reakcji na tak przykre wieści. Wiem, że nic nie pomoże tylko czas. Ale ucieszyłam się, że tak otwarcie o tym mówią. Z wielu powodów: przede wszystkim dlatego, że im samym będzie łatwiej przez to przejść. Niby ciężko się rozmawia na trudne tematy, ale paradoksalnie jest dużo lżej, kiedy możemy je przerobić, przetrawić, nie przeżywać w samotności. Ale też dlatego, że dzięki tej otwartości Holendrzy nie mają poczucia, że to, co im się przytrafiło, jest jakimś ewenementem, że coś jest z nimi nie tak, że czymś zawinili, i że kolejnym razem też tak będzie.
Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam na teście ciążowym dwie kreski. Zrobiłam kolejny test, potem badanie krwi – “Jestem w ciąży” – pomyślałam. Dwa dni później ostre krwawienie, a ja poczułam się tak, jakby świat się skończył. I choć to był czwarty tydzień więc nawet ciężko mówić o ciąży, czy poronieniu, a większość osób na tym etapie nawet o tym nie wie, a krwawienie przyjmują jako spóźniony o kilka dni okres, ja przez dwa tygodnie nie mogłam dojść do siebie. Zastanawiałam się, czy coś jest ze mną nie tak, czy mam jakąś wadę genetyczną, bo przecież wszyscy wokół normalnie zachodzą w ciążę, a mnie spotkało coś takiego. Zaczęłam rozmawiać, żeby nie trzymać tego w sobie. “Ja też tak miałam za pierwszym razem” – usłyszałam od jednej koleżanki. “Musiałam przyjmować hormon podtrzymujący ciążę po pierwszym poronieniu biochemicznym” – usłyszałam od innych. Okazało się, że jest coś takiego jak ciąża biochemiczna, która oznacza tyle, cytując za sprawdzonym merytorycznie portalem badaniaprenatalne.pl:
Ciąża biochemiczna to określenie ciąży obumarłej, do której dochodzi na etapie zagnieżdżania się zarodka w macicy. Do obumarcia i wydalenia ciąży dochodzi poniżej 6. tygodnia jej trwania. Jest to bardzo wczesne niepowodzenie, które najczęściej nie jest rozpoznawane klinicznie, gdyż ciąży nie widać w obrazie ultrasonograficznym, a jedynym dowodem na zapłodnienie jest obecność betaHCG we krwi.
Co więcej, nie tylko takie sytuacje zdarzały się osobom, jakie znam, ale też poronienia na późniejszym poziomie, tylko nikt o tym nie mówił, bo to nie jest temat do rozmów. Na szczęście dwa miesiące później znowu pokazały się dwie kreski, a w moim brzuchu już na dobre rozgościła się Nelka.
Oprócz poronień jest jeszcze kwestia zachodzenia w ciążę. Tu, gdzie teraz jestem, to kolejna sprawa, o której mówi się w czasie lunchu. “Staramy się z mężem o drugie dziecko, więc zgłosiliśmy się już na In Vitro” – usłyszysz popijając kawę z nowo poznaną koleżanką. I dobrze! I bardzo chciałabym, żebyśmy jak najwięcej rozmawiali o problemach, o tym, co nas boli, zwierzali się, czasem kłócili, innym razem płakali. Bo choć na początku to może się wydawać trudne, to dzięki temu wszystkie nasze relacje na koniec końców będą łatwiejsze. I wiem, że to nie jest kwestia tego, czy to Polska, czy Holandia, ale mam wrażenie, że my wciąż boimy się przyznawać do różnych rzeczy, chcemy mówić i pokazywać tylko to, co nam się udaje, pokazywać od jak najlepszej strony, a w święta to już w ogóle dostajemy małpiego rozumu. Wyciskamy z siebie siódme poty, by zastawić stół wymyślnymi potrawami, których na co dzień nigdy nie robimy, a wszystkiego i tak nie da się zjeść. Bierzemy na siebie tak dużo, że chodzimy nakręceni, zestresowani, zamiast po prostu usiąść i porozmawiać, szczerze, bez udawania. I nie mówię NIE tradycji. Niech każdy przeżywa święta tak, jak chce, ale znajdźmy w tym całym kociokwiku czas na rozmowę. Bo to jest najważniejsze. Na co dzień i od święta. I tego Nam wszystkim z całego serca życzę.