Pamiętam, że kiedy przeczytałam „To” Stephena Kinga, miałam 16, może 17 lat. Były wakacje: lato w pełni, przerwa od szkoły, pierwsze wielkie imprezy, miłości i te sprawy. Sięgnęłam po tę książkę, bo usłyszałam od kilku osób, że wciąga, przeraża, sprawia, że nie możesz spać po nocach. Serio? – pomyślałam sobie. Czy słowem pisanym można sprawić, że ktoś tak się wystraszy? Można. Nie tylko nie mogłam zasnąć, ale w nocy bałam się nawet iść do łazienki, bo miałam wrażenie, że w rurach kanalizacyjnych czyha klaun, który rozerwie mnie na strzępy. Tak, przypomnę raz jeszcze – miałam 17 lat, nie 9. A dziś wiem, że książka potrafi przerazić tysiąc razy bardziej niż film czy obraz, bo to niedomówienie, ta niepewność są najgorsze. Nasza wyobraźnia potrafi wypełnić ową pustkę rzeczami niesamowitymi. Film aż tak nie przeraża.Kilka lat później, kiedy lęki związane z nocnymi wizytami w toalecie zniknęły, trafiłam w Warszawie na niesamowite wydarzenie. Nie pamiętam nazwy, ale w jednym z budynków Politechniki Warszawskiej zebrali się bardzo ciekawi ludzie: od aktorów, reżyserów, muzyków, pisarzy, sportowców, przez projektantów, fryzjerów, makijażystów, stylistów, po kucharzy, lekarzy, policjantów i detektywów. Każdy z nich siedział przy stoliku i czekał, aż ktoś wylicytuje z nim spotkanie. Takie tête-à-tête trwało jakieś 30 minut – nie pamiętam już dokładnie. Oczywiście najbardziej oblegani byli Ci, którzy mogli w tym czasie coś stworzyć: umalować oko, wystylizować fryzurę czy nauczyć Cię robić ciasto francuskie, ale mi rzucił się w oczy temat „Dlaczego lubimy się bać?”.
Zapłaciłam i znalazłam swój stolik. Siedział przy nim Zygmunt Miłoszewski. Tak, ten Zygmunt Miłoszewski, który napisał kilka świetnych kryminałów z prokuratorem Szackim w roli głównej. Uwielbiam go za budowanie napięcia, świetnie skonstruowane postaci, wnikliwą obserwację otaczającego świata ale przede wszystkim za język. Wówczas Miłoszewski miał na swoim koncie jedną książkę: „Domofon” – powieść grozy. Kryminał dopiero rodził się w jego głowie. Rozmawialiśmy o tym, czego się boimy, co najbardziej nas przeraża dziś, a co przerażało, gdy byliśmy małymi dziećmi. Zainspirowało mnie to tak tego stopnia, że miesiącami robiłam research, a dwa lata później napisałam pracę magisterską z teorii literatury na temat tego, jak przy pomocy słowa pisanego skutecznie nastraszyć czytelnika. Spotkaliśmy się nawet z Zygmuntem jeszcze raz na kawie, żeby do tych rozdziałów dodać współczesnego pisarza z krwi i kości a nie tylko opracowania sprzed lat. Jeden z rozdziałów poświęciłam czytelnikowi i nazwałam go: „Dlaczego lubimy się bać?”
Bo lubimy się bać. Nawet, jeśli filmy czy książki sprawiają, że nie możemy spać po nocach, to gdzieś tam korci nas, by je obejrzeć. Strach jest bardzo ciekawy. Istnieje od zawsze i jest bezpośrednio związany z naszym instynktem przetrwania. Gdybyśmy go nie odczuwali, nie wiedzielibyśmy, kiedy trzeba się uzbroić w odpowiednie środki bezpieczeństwa. Ale bez obaw – nie będę teraz zgłębiać tego tematu. Wystarczy, że zrobiłam to 10 lat temu na studiach. Wczoraj, kiedy Rudzik rzucił hasło. Patrz! Grają „To”. Chodźmy do kina!”, przypomniałam sobie to niesamowite zjawisko. Przecież bałam się spać, bałam się iść do toalety, a powiedziałam w końcu „Chodźmy!”. I jak wrażenia? Trudno powiedzieć – widziałam jakieś ¾ filmu, bo kiedy tylko miałam przeczucie, że krwiożerczy klaun skądś wyskoczy, zamykałam oczy. Ale coś tam podpatrywałam. I to już nie to. I wiem, dziś mam 34 lata, nie 17. Jestem matką, a Miłoszewski wtedy na spotkaniu przy stole powiedział: „Wiesz kiedy tak naprawdę przestajemy się bać? Kiedy zostajemy rodzicami, wtedy zaczynamy się bać o nasze dzieci i inne lęki znikają”. I pewnie to wszystko ma znaczenie, ale po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że najbardziej przerażająca jest nasza wyobraźnia, dlatego książka może przestraszyć dużo skuteczniej niż obraz.
Jeśli macie czas i chęć na mocne wrażenia, przeczytajcie „To” zanim pójdziecie do kina. Zupełnie inny wymiar… Aż mnie korci, by wrócić do książki, tylko co, jeśli znowu będę się bała iść w nocy na siku? Wezmę się lepiej za Jane Austen 😉