Wczoraj szczęśliwie zakończyłam sezon. Wszystkie założenia, które wyznaczyłam sobie na jego początku (realnie pod koniec marca) udało się zrealizować. Wszystko dzięki poradom doświadczonych ludzi, regularnym treningom, dość dobrej diecie (nad tym jeszcze trzeba popracować;) ale w ogromnej mierze – głowie.
Moje cele na ten sezon zweryfikowałam w pod koniec marca, po półmaratonie w Warszawie (1:48:18). Chciałam:
- poprawić wynik w półmaratonie i złamać 1:45: udało się to bardzo przyzwoicie, w sierpniu przybiegłam na metę Półmaratonu Cud nad Wisłą z czasem 1:41:48,
- złamać 3:40 w maratonie: udało się to we wrześniu w Berlinie – 3:37:52
- poprawić czas na dystansie 10km – złamać 45 minut na na koniec sezonu, a datę 11.11.2013 wyznaczyłam sobie już w… marcu 😉 udało się to zrobić przybiegając na metę w czasie 44:51
Ale dziś nie zamierzam podsumowywać sezonu. Dzisiaj chciałam krótko powiedzieć o jednej rzeczy: o tym, jak ważna podczas biegania jest głowa, czyli mówiąc jaśniej: nastawienie psychiczne.
Owszem, największą rolę odgrywa ono podczas długich biegów czy zmagań w górach – w końcu jak pokonać ultramaraton, jeśli nie jesteśmy dobrze przygotowani psychicznie? Może i się uda, ale nie będzie to przyjemne doznanie. Jednak w czasie krótkich biegów, głowa również odgrywa ogromną rolę o czym przekonałam się nie raz.
Po maratonie dopadła mnie mała kontuzja, do tego złapało mnie przeziębienie dlatego odpuściłam, przyszedł czas na krótkie roztrenowanie. Pod koniec października znowu zaczęłam trenować, ale to już nie było to, co wcześniej. Poczułam zmęczenie po całym sezonie – w końcu udało mi się całkiem sporo zrobić i jakoś wcale nie umiałam siebie samej pochwalić na zasadzie: “Aniu, już jest super! Ciężko pracowałaś i są efekty”. Ale nie: ja ciągle chciałam więcej. Oprócz tego pojawiły się problemy w pracy i w życiu osobistym, mnóstwo godzin przy kompie, stres, nieprzespane noce. Chciałam już odpuścić ten ostatni wyścig, zostawić go na przyszły sezon, bo czułam, że psychicznie tego nie udźwignę. Ale dzięki wsparciu znajomych postanowiłam zawalczyć i udało się, ale pierwszy raz w tym sezonie było mi dość ciężko i naprawdę ze trzy razy myślałam o tym, by zejść z trasy.
Pierwsze 5 kilometrów biegło się świetnie: słoneczko świeciło w twarz, ale nie było gorąco. Kibice uśmiechali się, dopingowali, bili brawo – czułam moc, nogi same rwały się do biegu, czasem nawet za szybko.
1km – 4:30
2km – 4:28
3km – 4:32
4km – 4:29
5km – 4:26
Po nawrotce od razu poczułam, że przesadziłam z 5km, zauważyłam, że wiatr już nie wieje mi przyjemnie w plecy, tylko w twarz. Machnęłam Łukaszowi, z którym wystartowałam, by przyspieszył i biegł po swój wynik, bo ja nie dam rady. Poddałam się, głowa zwyciężyła z ciałem. Na szczęście pojawił się Kuba Wiśniewski, który najwidoczniej tym razem pobiegł towarzysko i wspierał biegaczy na trasie. “Aniu, dasz radę. Masz zapas. Dobrze Ci idzie”. Wiara powróciła. Podkręciłam muzykę i przestałam myśleć o tym, że się nie uda.
Jednak 6 i 7 kilometr to była prawdziwa walka. Często jak biegnę na 10km, czuję, że chyba zaraz zejdę z trasy. Normalna kolej rzeczy. Gdy startuję w półmaratonie czy maratonie, nie mam takich myśli, bo tempo jest całkiem szybkie, ale nie aż tak (dla mnie bieg na 10 km ze średnim tempem 4:27 to szybko;). Ale bieg na 10km a już najbardziej bolesny dla mnie na 5km sprawia, że pojawiają się takie myśli. Poddałam się, stwierdziłam, że już tego nie nadrobię, że jest coraz wolniej. Straciłam wiarę w to, że się uda. Biegłam tak przez kilka minut ale udało się pójść po rozum do głowy: odpuściłam, pomyślałam: przecież i tak będzie życiówka, bo dam radę zejść poniżej 46 minut, a na łamanie 45 przyjdzie czas w kolejnym sezonie. Uspokoiłam się i po prostu biegłam. Zrobiło się lżej. Miałam wrażenie, że bardzo zwolniłam. Na 8 kilometrze spojrzałam na zegarek i szok! Jeśli utrzymam tempo, a na ostatnim kilometrze je podkręcę, są jeszcze szanse, że się uda. Wyluzowałam, nie sprawdzałam już tempa tylko biegłam, potem przyspieszyłam i udało się! Gdy na spokojnie przeanalizowałam czasy, okazało się, że kryzys był tylko w mojej głowie! Na 6 i 7 kilometrze wcale nie zwolniłam, na 8 faktycznie delikatnie, ale na 9 i 10o, gdy na nowo uwierzyłam, że to się może udać, siły powróciły! Dlatego stwierdziłam, że muszę wam to pokazać: