Zawody to nie trening, wiadomo. Bez względu na to, jak luźne człowiek ma podejście do startu, zawsze inaczej się biegnie podczas zorganizowanej imprezy. I nie chodzi nawet o to, że chcesz komuś coś pokazać, albo sobie coś udowodnić (choć może być i tak i jest to zupełnie normalna sprawa), po prostu w tłumie ludzi zmienia się motywacja. Raptem to, co na treningu na krótszym odcinku wydawało się wyjątkowo trudne, na zawodach okazuje się dużo łatwiejsze do zrobienia – zazwyczaj, bo znam i takie przypadki, gdzie kogoś atakuje niczym niewyjaśniona trema.
Są dystanse, które lubię bardziej i takie, które wybieram mniej chętnie. Start na 5 kilometrów zdecydowanie należy do tej drugiej grupy. Dlaczego? Dlatego, że długo się rozkręcam. Kiedy wychodzę na poranny trening, zwykle pierwsze 2-3 kilometry to dla mnie istna udręka. Chce mi się spać, tętno nie może się unormować, czasem nawet ciężko mi się oddycha, najłatwiej ująć to tak: pierwsze kilka minut biegu to nie jest dla mnie czysta przyjemność. Dopiero po 10-15 minutach zaczynam się rozkręcać, a tak naprawdę dopiero w okolicach 5-7. kilometra zaczynam czuć, że żyję . Dlatego zdecydowanie bardziej lubię dłuższe dystanse. Półmaraton czy maraton przekonują mnie bardziej niż wyścig na kilometrów. Niby fajna taka piąteczka czy dyszka, bo nim człowiek się obejrzy, to już jest na mecie. To przyjemne dystanse również dla kibiców i wszystkich bliskich, którzy nie marnują pół dnia na doping, ale czasem te dwadzieścia parę minut trwa wieczność!
Z tego względu nikogo nie powinien dziwić fakt, że zawody na 5 kilometrów wybrałam do tej pory tylko dwa razy w życiu. No bo po co, startować w biegu, który sprawia mi wątpliwą przyjemność? Przecież w tym wszystkim chodzi o fun, o to, by nie móc się doczekać, by przebierać nogami i czekać na start, a potem cały dzień chodzić z uśmiechem od ucha do ucha i nagradzać siebie samego za pięknie wykonane zadanie. Można powiedzieć, że to taki rytuał. Ale czasem warto zrobić coś innego, spróbować, czy oby na pewno ta piątka nie jest też fajnym pomysłem na start. Dlatego postanowiłam dać temu dystansowi jeszcze jedną szansę! A co! Dla utrudnienia padło na Cypr: 34 stopnie i nieocieniony park z podbiegami. Czasem warto sobie zafundować takie piekiełko, w końcu nie może być tak, że siedzicie w domu, przeglądacie facebooka i wkurzacie się, że mam tak dobrze.
„Meet The Park” – impreza bardzo kameralna, przypomina nasze Grand Prix Warszawy. Takim kameralnym akcentem chcę zakończyć tegoroczną edycję projektu, który przygotowywałam dla Travelera pod hasłem: Beztroskie Podróżowanie: Biegiem przez świat. Czemu Cypr? Czemu kameralna impreza? Dlaczego tylko kilometrów? Odpowiedź jest prosta: bo w takim biegu każdy może wziąć udział. Lecisz na urlop, a przy okazji zapisujesz się na bieg w parku. Dystans jest mały, dobry na początek. Atmosfera rodzinna, przyjazna, nie ma ciśnienia, spinki, nawet czas mierzony jest trochę „na oko”, bo nie ma oficjalnego pomiaru, tylko zapisywanie numerków, więc jeśli ustawisz się dalej, spokojnie możesz sobie odjąć nawet kilkadziesiąt sekund. Bo nie o czas tutaj przecież chodzi! Nie o życiówki, a o połączenie przyjemnego z pożytecznym: odpoczywasz, zwiedzasz, zajadasz się cypryjskimi smakołykami jak halloumi, ryby, różne dania mięsne, a przy okazji aktywnie spędzasz czas.
– Spotykamy się cyklicznie, to takie imprezy podczas których większość z nas przygotowuje się do grudniowego maratonu w Limasol – mówi mi jeden z organizatorów. Uffff… chociaż maraton biegną w grudniu, kiedy temperatury są bardziej sprzyjające biegaczom: wahają się od 16 do 22 stopni. W sobotę w parku Athalassa termometr pokazuje 34 stopnie. Cała płynę już po kilkuminutowej rozgrzewce. Park jest bardzo ładny: pachnie, słychać cykady – dla mnie idealna ucieczka od miasta. Jest tylko jeden problem: myślałam, że skoro park, krzaki i drzewa, to przez większość czasu będziemy biec w cieniu. Cóż, myliłam się.
Ustawiam się gdzieś w połowie. Po ostatnich szaleństwach w górach nie należę do najszybszych osób świata, a dodatkowo taki upał na pewno da mi w kość. Mimo wszystko postanawiam pobiec dość ambitnie: tak, żebym się czuła komfortowo i miała z tego zabawę, ale bez leniuchowania. Startujemy, na początku ciężko jest wyprzedzać, nie chcę też szarżować, bo nie wiem, czy nie przesadzę w takim upale. Na pierwszym podbiegu robi się luźniej, można poprawić swoją pozycję. “Żar leje się z nieba” – te słowa najlepiej oddają to, z czym muszą się zmierzyć zawodnicy. Do tej pory wydawało mi się, że całkiem nieźle radzę sobie w upały, ale chyba w tym roku rzadko musiałam się z nimi mierzyć. Mimo wszystko walczę. Tam, gdzie mam siłę, wyprzedzam.
Udało się! Nie wiem jaki dokładnie miałam czas (wciąż czekam na oficjalne wyniki, ale tutaj nie o to chodziło), na metę dobiegłam zdaje się jako czwarta kobieta. “Gratuluję, biegłem za Tobą” – mówi mi dwóch obcych facetów. To miłe, motywujące. “Chcesz się napić?” – Justyna, która przyleciała ze mną, próbuje mi podać wodę. Nie chcę pić, nie chcę gadać, nic nie chcę. Dopiero teraz uderzyła mnie ta fala gorąca. Potrzebuję chwili, by odetchnąć. Bieganie w średnim tempie 4:25 w taki upał to nie jest coś, po czym czujesz się rześko, trzeba chwilę ostygnąć. Ale jest nagroda! Jedziemy na piękną plażę Ayia Napa i chłodzimy się w turkusowej wodzie! Było warto!