Ostatnio mój mózg pracuje na wzmożonych obrotach: w domu rozmawiamy po polsku, na mieście po francusku, książki czytamy i słuchamy po angielsku, by nie wypaść z rytmu, a na placu zabaw odświeżam swój rosyjski. Każdego dnia cieszę się z nowego słowa, które zapamiętałam, albo nowej frazy, która skradła moje serce. I tak sobie myślę, że kiedy na stare lata uczymy się języka, najważniejszy jest spokój. Kiedy masz obowiązki w domu, pracę, regularnie uprawiasz sport i jeszcze chcesz spędzić czas z bliskimi albo się zrelaksować, warto wziąć parę głębokich wdechów i na spokojnie sobie postanowić: każdego dnia nauczę się czegoś nowego, coś przećwiczę, ale nie spinać się, że teraz codziennie masz poświęcić parę godzin na to, żeby szlifować angielski czy francuski. Przerabiam to teraz na sobie na nowo: patrzę co działa, a co nie, co sprawia przyjemność, a co jest źródłem stresu. Tak naprawdę nauka języków niewiele różni się od sportu: jeśli chcesz robić to regularnie i przez lata, musisz mieć z tego frajdę. I o tym dzisiejszy wpis.
Zacznę od tego, że angielskiego musiałam nauczyć się sama. Jakoś tak się zdarzyło, że w liceum miałam inne języki, na studiach wybrałam sobie rosyjski, żeby odświeżyć wiedzę z dzieciństwa. Na angielski trzeba było chodzić dodatkowo, a jak się łatwo domyślać opcja: sobota i niedziela rano po 2.5h każde zajęcia w grupie dużo starszych osób to nie jest wymarzony sposób spędzania weekendu dla nastolatki, odkrywającej uroki życia towarzyskiego. Na szczęście mam mądrą mamę, która przetłumaczyła mi, że warto, a ponadto trafiałam na dobrych nauczycieli. Wiedzieli, że trzeba wymyślić coś ciekawego, by mnie zainteresować, że nie wystarczą tradycyjne metody w postaci podręczników z nudnymi tekstami i kaset z piosenkami, o których już cały świat dawno zapomniał. Mogłam przynosić swoje kolorowe magazyny (wydania brytyjskie albo amerykańskie) i ulubione płyty. W którymś momencie jakoś tak sama wpadłam na to, że jeśli czytam te kolorowe magazyny, to pewnie mogę też czytać jakieś proste książki. Do dziś pamiętam, że jak miałam 15 lat, kupiłam sobie romansidło Nicholasa Sparksa, wychodząc z założenia, że to nie może być trudna lektura i połknęłam ją w kilka dni. Potem regularnie czytałam coś w oryginale, a po studiach stwierdziłam: “Przez kilka lat nie przeczytam ani jednej książki po polsku!” – tak bardzo miałam dość tych tomiszczy i godzin spędzonych w bibliotece. I rzeczywiście, przez jakieś 2 lata wszystko czytałam po angielsku. Każdą książkę! Opłacało się, bo życie tak się ułożyło, że właśnie 2 lata później wylądowałam w Londynie.
Pamiętam mój pierwszy dzień w pracy – wspominałam Wam kiedyś, że pracowałam w butiku Gucci – kiedy mój manager chciał mnie trochę podpytać i rzucił: “Jak długo już mieszkasz w Wielkiej Brytanii?”. “To mój drugi tydzień” – rzuciłam. Zbladł. Jakoś na rozmowie kwalifikacyjnej nie zadał mi tego pytania. Raptem dotarło do niego co zrobił i wystraszony zapytał: “Ale znasz angielski?”. Spojrzałam z uśmiechem i odpowiedziałam: “A masz wrażenie, że nie możemy się dogadać?”.
I choć nie chodziłam do żadnych świetnych szkół, nie spędzałam wielu godzin na nauce języka, z ręką na sercu mogę Wam powiedzieć, że nie miałam żadnych problemów z angielskim. Skończyłam nawet kurs na trenera osobistego (Advanced Personal Trainer) w najlepszej wówczas szkole Premiere Academy, gdzie byłam z samymi Brytyjczykami i z dumą pokazałam, że Polak potrafi zdać anatomię i fizjologię na 98% 😉 I nie mówię tego po to, żeby się chwalić, tylko po to, żeby pokazać, że te romansidła, filmy i seriale oglądane w oryginale (Dziękuję Wam moi kochani “Friends”!), piosenki, które zaczynamy nieświadomie podśpiewywać naprawdę bardzo dużo dają. A jakże to przyjemna forma nauki!
Teraz mamy jeszcze bardziej ułatwioną sprawę dzięki audiobookom. Pisałam ostatnio o tym, że w czasie treningów czytam sobie różne książki. Ostatnio nawet Rudzik, który sceptycznie na to patrzył, przyszedł do mnie ze swoim smartfonem i mówi: “Jak się nazywa ta Twoja aplikacja do audiobooków?”. Otóż moja aplikacja nazywa się Storytel i naprawdę bardzo ją polecam, jeśli chcecie się uczyć angielskiego, a nie macie na to za dużo czasu. Po prostu “czytajcie sobie książki!”. Nie dość, że nauczycie się nowych słów, odświeżycie stare słownictwo to jeszcze osłuchacie się ze świetnym akcentem i wymową. A do tego jest tak ogromny wybór anglojęzycznych książek (ponad 30 000 tytułów!), że naprawdę każdy coś dla siebie znajdzie. Ja właśnie kończę genialny kryminał, do którego długo się zabierałam i jakoś nie zabrałam choć mam go i na Kindle i na półce – a na półce nawet po angielsku i po francusku (ale na to jeszcze za wcześnie) Girl on the train – Pauli Hawkins. Czytałeś już polskie tłumaczenie? Jeszcze lepiej! Posłuchaj teraz po angielsku! Dzięki temu łatwiej będzie Ci zrozumieć. W tej aplikacji masz opcję stworzenia sobie półki, gdzie czekają na Ciebie kolejne książki do przeczytania, ja już sobie poukładałam te, które mam w domu w papierze i od dawna nie mogłam się zabrać, bo właściwie wszyscy moi ukochani brytyjscy i amerykańscy pisarze są! Rudzik z kolei słucha sobie książek z półki “Self development” i pracuje nad sobą w czasie treningów. I to działa! Bo widzę, że coraz więcej czasu spędza przy kompie i jakoś tak lepiej się motywuje do pracy 🙂 Także nie tylko angielski można szlifować ale w ogóle: pracować nad sobą!
Dlatego do nauki francuskiego podeszłam podobnie. Książek jeszcze nie czytam, raczej opowiadania, bo tak traktuję Przygody Mikołajka, ale kupiłam sobie kilka, które przejrzałam i wiem, że są już ok. Tym razem dotyczą właśnie rozwoju osobistego, żywienia i sportu. Dlaczego? Bo będą łatwiejsze niż powieści, a dotyczą tematów, które mnie interesują, dotyczą na co dzień. I tutaj ważna rzecz: jeśli uczysz się języka, pomyśl o tym, dlaczego to robisz. Brzmi banalnie, ale to bardzo ważna sprawa! Np. kiedy mieszkałam w UK i pracowałam w Gucci, dużo ważniejsze dla mnie było, żebym wiedziała jak jest szuflada, struś, szmaragd czy jedwab niż układ krwionośny, nadgarstek, więzadła czy tłuszcze nienasycone, co z kolei przydało się na kursie. Dlatego teraz uczę się języka codziennego, żebym mogła pogadać z mamami na placu zabaw, miłą kelnerką w kawiarni, która widzi, że pracuję i pyta się co robię na co dzień, etc. Tutaj dodam jeszcze, że czytam artykuły z kolorowych magazynów, które mnie interesują (wybieram głównie tematy psychologiczne) i codziennych gazet.
Audiobooków też jeszcze nie słucham, słucham za to podcastów, kiedy mam wolne 10 minut podczas mycia zlewu czy na spacerze z Nelką. Oglądam też seriale i wtedy nie mam wyrzutów sumienia, że marnuję czas, bo przecież uczę się języka! Późnym wieczorem, kiedy Nelka już spi, mamy taki rytuał ostatnio, że włączamy ulubiony serial i w tym samym czasie odpalamy Netflix na TV i na iPhonie. Oglądamy razem, ale ja sobie wrzucam słuchawki z iPhona i mam do tego lektora po francusku, a Rudzik ogląda po angielsku. Jak się chce, to się znajdzie sposób na to, żeby fajnie i miło spędzić czas i jednocześnie się pouczyć 😉 I tutaj kolejna zasada, która u mnie się sprawdza: ucz się tak, by to była przyjemność!
I jeszcze jedna: nie stresuj się, nie wrzucaj sobie za dużo na raz, bo nie dość, że będziesz przemęczony i sfrustrowany, to w dalszej perspektywie dużo mniej się nauczysz. Z mojego doświadczenia wynika, że lepiej każdego dnia poświęcić nawet parę minut na przeczytanie jednego artykułu, posłuchanie krótkiej audycji, porozmawianie z kimś w danym języku, obejrzenie jedno odcinka, zrobienie 3 ćwiczeń czy napisanie wiadomości do koleżanki da Ci bardzo dużo, a jednocześnie sprawi przyjemność i nie będzie źródłem stresu. Jest tylko jedna zasada: trzeba to robić regularnie, najlepiej codziennie.
Więcej o tym, jak się uczę francuskiego, następnym razem 🙂 Dziś chciałam się z Wami podzielić tymi przyjemnymi patentami na każdy język 🙂
Zdjęcia: Anna Leak