Nie ma się co czarować, tak to już z nami jest, że kiedy mamy proste włosy, z zachwytem przyglądamy się właścicielkom tych kręconych, a one z kolei marzą o tym, by choć przez jeden dzień mieć włosy tak proste jak my bez użycia tony produktów i gorącej prostownicy. Tak jest ze wszystkim: z pracą, z facetami, z podróżami – nawet, kiedy jesteśmy bardzo szczęśliwi, są chwile, kiedy myślimy: “Jej, ale kiedyś to było fajnie!” albo “Ta to ma życie”! Bo szczęście, które wszyscy tak reklamują, próbują sprzedać czy obiecać to mnóstwo małych kawałeczków. To nie jest jakaś jedna wielka bańka, w której wylądujemy, jeśli zrobimy rzecz A, B i C. Szczęście to chwile i najważniejsze, żebyśmy umieli je dostrzec we właściwym momencie, a nie tylko wtedy, gdy oglądamy stare zdjęcia albo opowiadamy sobie przy winie historie z dawnych lat. Wczoraj przypomniałam sobie o tym po raz tysięczny.
Mam koleżanki singielki, sama jeszcze nie tak dawno temu z przyjemnością korzystałam ze wszystkich uroków życia w pojedynkę. A jest ich wiele! Choćby to, że kiedy wydumasz sobie maraton na Grenlandii czy trekking w Himalajach albo najzwyczajniej w świecie stwierdzisz: “W weekend skoczyłabym do Rzymu”, podliczasz finanse, pakujesz się i lecisz. Oczywiście w związku też możesz to zrobić i z małym dzieckiem też, tak powstał nasz pomysł na “Fajną Życiówkę”, ale umówmy się: to już nie jest to samo. Nie ma aż takiej swobody i spontaniczności, trzeba się lepiej przygotować, więcej zaplanować. Po prostu jest nieco inaczej. Ale nie o tym dzisiejszy tekst. Nie tego zazdroszczę singielkom.
Myślisz, że zazdroszczę im randek, motyli w brzuchu i tego, że przed nimi jeszcze tyle emocji? Lubię to! Rzeczywiście, czeka je mnóstwo fajnych rzeczy: te wszystkie urocze, często niezgrabne podchody, potem ważne momenty jak pierwsze wspólne wakacje, na które może wcale nie było jechać, bo czy trzeba lecieć na drugi koniec świata, by się zaszyć na tydzień w sypialni i wychodzić tylko po jedzenie i pod prysznic? Uwielbiam to wspominać, ale nie tego zazdroszczę singielkom. Bo choć Rudzik czasem mnie potwornie denerwuje, a ja jego jeszcze bardziej i jeszcze częściej, to nie chciałabym innego faceta. Nie chciałabym teraz siedzieć i na nowo każdemu opowiadać historię mojego życia, zastanawiać się, czy jest w porządku, czy ma pochowane jakieś trupy w szafie. Ten mój jest już taki sprawdzony, wyłuskany, wybrany i zaakceptowany nawet z tymi wszystkimi wadami:) I choć stały związek to nie są misie pysie, czułe słówka i wieczne randki, tylko ciągła praca nad sobą, to jakoś widzę w tym wszystkim sens i podoba mi się ten inny, dojrzalszy wymiar mimo tego, że często ma gorzki smak. Za to jak smakują te randki, kiedy już raz na jakiś czas uda się zostawić dziecko z babcią i spontanicznie wyrwać na kolację! Akurat jestem na świeżo, bo wczoraj zdarzyło się takie święto: wino, owoce morza i nocna kąpiel w morzu. Obowiązkowo na golasa rzecz jasna;)
No właśnie, zatrzymując się na moment przy temacie tabu “na golasa” – życie seksualne świeżo upieczonych rodziców nie ma nic wspólnego z tym z pierwszych wspólnych wakacji. Najpierw mocne zmęczenie organizmu, potem, jak się trafi taki wiecznie się budzący się ezgemplarz jak nasz, to człowiek zamiast totalnie się zatracić, jednym uchem nasłuchuje, czy nastąpi klasyczne “Aaaaaaaaaaaaaa!” – i bynajmniej nie mam tutaj na myśli okrzyku rozkoszy;) Nazywamy sobie nawet czasem Nelkę żartobliwie: nasz mały “sexblocker”. Ale z czasem jest coraz lepiej, a jak człowiek musi się postarać, nakombinować, albo wykorzystywać każde 10 minut to takie działania nawet dodają smaku. Trzeba być pomysłowym, spontanicznym, a Nelka jeszcze podrośnie i wiecie… także tego też nie zazdroszczę singielkom.
Na szczęście nie zazdroszczę też całonocnych imprez i tańców na barze do białego rana, bo przez lata nie można mnie było z tych barów zdjąć. Zamiast butów biegowych, nosiłam wiecznie szpilki, które nad ranem łapałam w dłoń i ulicami Warszawy przechadzałam się albo na boso albo w japonkach, które potem chowałam do torby. Zawsze. Bo nawet, gdy nie planowałam nigdzie wychodzić, szansa na to, że jednak będę się bawić do rana, była ogromna. A kiedy już ja się bawiłam, to tak długo, żeby w drodze powrotnej z klubu, wpaść na śniadanie na Jasną i dopiero później iść spać. Bieganie nie było mi w głowie! Dziś cieszę się ogromnie, że tak niezdrowo się kiedyś prowadziłam, bo wybawiłam się za wsze czasy 😉
No to czego zazdroszczę? Rozmawiałam wczoraj z przyjaciółką. Niedziela, godzina 14:00, ona mówi do mnie tak: “Ja jeszcze leżę w łóżku. Dzisiaj sobie odpoczywam. Oglądam od rana Seks w Wielkim Mieście, piję czerwoną herbatę i jem daktyle”. I pomyślałam sobie: Jak ja bym tak chciała! Przypomniałam sobie te weekendy, kiedy udało mi się zostać w domu. Mieszkałam w małej kawalerce w centrum Warszawy. Chodziłam w piżamie przez pół dnia, oglądałam Girls albo Sex and the City, śpiewałam, tańczyłam, wcinałam orzechy albo robiłam sobie coś dobrego i cieszyłam się życiem. Dużo bym teraz dała za taki jeden dzień. Za taki dzień, kiedy nie trzeba na maksa wykorzystać każdej chwili. Dlatego przed chwilą na życzenie Rudzika, odłożyłam komputer, stanęłam z filiżanką kawy na balkonie, popatrzyłam na lazurowe morze, pogadaliśmy chwilę, zaraz dołączyła do nas zaspana Nelka, która właśnie wstała i pomyślałam sobie: Pewnie te singielki zazdroszczą mi tych chwil. Także kochane! Nie zazdrośćmy sobie, tylko przeżywajmy na sto procent każdy moment. Bo one nie wrócą, a prawdziwe szczęście jest w tych malutkich, codziennych kawałach układanki.