Uwielbiam swoją pracę. Kiedy siadam do pisania kolejnego tekstu czy przygotowuję opis projektu, który właśnie zrodził się w mojej głowie, zapominam o otaczającym mnie świecie. I to dosłownie. Raptem zapominam, że istnieje coś takiego jak pęcherz i, że czasem wypadałoby go opróżnić albo o tym, że chce mi się pić. Na wszystko będzie czas za moment, za chwilę ale najpierw muszę dokończyć myśl, zdanie, wybrać zdjęcie. I tak z jednego zdania robi się pięć, potem piętnaście aż pęcherz krzyknie ”Hej, tutaj jestem!” i nie ma wyjścia, bo będzie dramat. Tak, mam ogromne szczęście, że szybko zrozumiałam co chcę w życiu robić i po prostu poszłam w tę stronę, ale ma to swoje wady: łatwo się zatracić i stracić życiową równowagę.
Znasz to uczucie, kiedy wkręcasz się w coś tak na 100%? Kiedy działasz i czujesz, że całe twoje ciało pokrywa gęsia skórka, bo wiesz, że właśnie tu przed tobą powstaje coś ciekawego, nowego, innego i bierzesz w tym udział? Uwielbiam to podniecenie i motyle w brzuchu, które z taką siłą trzepocą skrzydłami, że nie mogę usiedzieć w miejscu. Nie mogę spać ani jeść jak człowiek. Nie mam czasu na zakupy, kino czy kolację ze znajomymi. Ba! Nie mam nawet czasu na telefon, albo i mam ale tylko przy okazji robienia czegoś innego co i tak zrobić muszę, bo przecież jakoś trzeba dojechać do pracy albo umalować się. Oj znam ten stan aż za dobrze. Jeśli dopada cię regularnie i trzyma przez chwilę – świetnie! O to w tym wszystkim chodzi. Gorzej, jeśli utrzymuje się zbyt długo: ciągnie całymi tygodniami, miesiącami, a nawet latami. Nawet nie masz pojęcia jak łatwo jest kompletnie się zatracić, zapomnieć o tym, że życie to nie tylko praca ale też pasja, cudowni ludzie i drobne przyjemności takie jak kawa z przyjaciółką, ploty z własną mamą, randka z ciekawym facetem czy smaczna i zdrowa kolacja.
„Żeby być szczęśliwym, trzeba dbać o wszystkie sfery życia, pilnować harmonii, równowagi. Nie możesz wiecznie pracować albo biegać. Idź na piwo, zrób sobie wolną sobotę i poczytaj w łóżku, umów się z jakimś facetem” – przypominali mi znajomi, a ja na tak zwane „odwal się” kiwałam głową i robiłam swoje. Uważałam, że mnie nie rozumieją, bo najzwyczajniej w świecie nie lubią tego, co robią. Na randki owszem chodziłam, ale kiedy tylko czułam, że ktoś zaczyna się angażować, uciekałam, bo wiedziałam, że zaraz zacznie się marudzenie, że za dużo pracuję, non stop siedzę na telefonie i na mailach. A ja chciałam na nich siedzieć. „Jeszcze tylko kilka miesięcy, no może lat. Bo to jest mój czas. Potem odpocznę, zakocham się, może nawet urodzę dzieci. Ale potem, nie teraz, teraz jest ten czas, który muszę wykorzystać w 100%. Nie stracić nawet minuty” – myślałam.
Mniej więcej rok temu złapałam oddech, zwolniłam, zrozumiałam, że w życiu jest tak wiele „odnóg”, o które trzeba dbać… Czuję się trochę jak taki prężny, wytrenowany lampart, który ma cztery kończyny:
- pierwsza to ludzie, w tym przede wszystkim rodzina i znajomi,
- druga praca,
- trzecia pasja,
- czwarta zdrowy tryb życia,
Oczywiście to wielkie uogólnienie, bo są jeszcze podróże, pomaganie innym, rozwój, relaks i wiele innych, ale na dobrą sprawę można je przyporządkować do tych czterech głównych: podróże do pasji, pomoc do ludzi, rozwój do pracy (w końcu to nic innego jak praca nad sobą). I co, jeśli będę wzmacniać na siłce tylko jedną łapę albo nogę? Na szczęście w porę oprzytomniałam i zrozumiałam, że do pełni szczęścia potrzebna jest harmonia i nie ma sensu odkładania wszystkiego na potem, bo „potem” może nigdy nie nadejść. Dałam się przekonać, że facet wcale nie musi oznaczać tego, że będę miała mniej czasu na pracę. Wprost przeciwnie! Mój wręcz motywuje mnie do tego, żebym się rozwijała i robiła jeszcze więcej i jeszcze lepiej.
Zdjęcia:
Iwona Montel, parzuchowscy.com, archiwum prywatne