Co zrobić, by najlepiej przygotować się do dnia, kiedy zostaniesz mamą czy tatą? „Nie przygotowywać się, niczego nie planować, na nic nie nastawiać. To jest loteria: nigdy nie wiesz, co ci się trafi. Im mniej sobie będziesz wyobrażać, tym mniejsze zaskoczenie i rozczarowanie” – mówili mądrzy znajomi. Ufffff… to dobrze, w końcu całe moje życie to szybkie decyzje, odważne kroki i ogromna elastyczność. Ale w ciąży chciałam to zmienić. Wyciszyć się, na coś nastawić, przygotować. Spróbowałam, na szczęście jeszcze zanim zostałam mamą, zrozumiałam, że to niemożliwe. Muszę być gotowa na wszystko. Nie da się przewidzieć, jak będziesz się czuć w ciąży (życzę każdemu takiej, jak moja), co się wydarzy podczas porodu, aż wreszcie: jakie będzie twoje dziecko. Możemy sobie wymyślać, planować, ale i tak wszystko pójdzie własnym torem.
9 miesięcy: kto to w ogóle wymyślił? Jak można przez tyle czasu nie pić wina, unikać sushi i biegać spokojnie po kilka kilometrów? Teraz wiem, że to czas idealny. I choć mój był totalnie szalony i nie wiem, kiedy zleciał: większość ciąży spędziłam w samolocie, na wyjazdach, na przeprowadzkach, to jednak poczułam o co chodzi.
Wszystko było szalone od początku do końca: nie miałam jednego lekarza prowadzącego, bo byłam wiecznie w drodze, można powiedzieć, że do siódmego miesiąca nie miałam domu. Każde badania robiłam w innym mieście, a na dodatek w połowie ciąży zapadła decyzja: wyjeżdżamy na kilka miesięcy do Holandii. Totalnie nowa rzeczywistość, zero znajomych, położne zamiast lekarzy. O matko! Trzeba ogarnąć jak jest łożysko, szyjka macicy i inne cuda po angielsku, bo niby człowiek ma język świetnie opanowany, ale raczej na co dzień nie gada o takich rzeczach, a trzeba będzie rodzić in English. Szybko jednak zrozumiałam, że nie ma się czego bać. Służba zdrowia działa bez zarzutu – czytałam różne historie, ale ja mogę powiedzieć wyłącznie dobre rzeczy. Wręcz jestem zachwycona tym, jak świetnie to wszystko funkcjonuje: położna zleca badania krwi, robię je, nie muszę niczego odbierać, analizować, wszystko ma wydrukowane na swoim stole przy kolejnej wizycie. Niby banalna rzecz, ale jak ułatwia życie. Albo inna sytuacja: zgłaszam się do położnej, że od dwóch dni mała trochę mniej się rusza. Sprawdza, wszystko jest ok, ale dla świętego spokoju wysyła mnie do szpitala na USG i echo serca dziecka. „Do którego chce Pani szpitala jechać? To ja zadzwonię i powiem, że jest już Pani w drodze”. Po wszystkich badaniach, pytam czy potrzebuję jakichś papierków: „Nie, nie, zadzwonimy do położnej i wszystko przekażemy”. Wszystko jest w jednym systemie i do jakiegokolwiek lekarza nie pójdę, ma dostęp do moich wyników, może sobie nawet poczytać o moich preferencjach, jeśli chodzi o poród. To mnie uspokoiło. Sprawiło, że nawet z dala od rodzinnego domu, jestem bezpieczna, w dobrych rękach.
Patrzyłam na to, jak z dnia na dzień się zmieniam. „Rodzić z facetem? Nigdy w życiu!” – myślałam jeszcze rok temu. Po co ma mnie oglądać w takiej sytuacji, przecież i tak nic mi nie pomoże. Jeśli rodzić z kimś, to z kobietą, która będzie wiedziała o co chodzi. Ale posłuchałam różnych historii, zrozumiałam, że przecież dla faceta to tak samo ważny momenty życiu jak dla mnie i niby dlaczego miałabym mu to odbierać? Dlatego, że będę jęczeć, krzyczeć i źle wyglądać? Przecież to tak samo jego dziecko, jak i moje. Przecież to mieszanka naszych genów i bez względu na to, czy my się kiedyś pokłócimy, nie dogadamy, zmienimy, to jest człowiek z naszej krwi i z naszych kości. Do tego, jeśli czegoś się boję, jeśli wiem, że potrzebuję wsparcia, tego, żeby ktoś przy mnie był, dodał mi siły, wziął za spocona dłoń i powiedział „Dasz radę” to tylko on. Z nikim nie czuję się tak dobrze, tak pewnie, tak bezpiecznie. Do dziś pamiętam ten dzień, kiedy akurat stałam z kubkiem herbaty na lotnisku w Warszawie i choć miałam się z nim zobaczyć za kilka godzin, zadzwoniłam, żeby powiedzieć: ”Kochanie, chcę żebyś ze mną rodził. Chciałbyś też?”. Ucieszył się i tak bardzo zaangażował, że kiedy teraz mamy w domu prywatną szkołę rodzenia, ja przytakuję, zasypiam ze zmęczenia, a on zadaje setki pytań. Położna na ostatniej wizycie powiedziała: „Wpiszę tutaj w bazie, że jest Pan bardzo zainteresowany tym, żeby pomagać przy porodzie, żebyśmy na bieżąco udzielały Panu wskazówek co do tego, co może Pan zrobić”. I choć jest zamknięty, wręcz chłodny w tych sprawach na co dzień, to kiedy przychodzi co do czego, wiem, że jestem w najlepszych rękach. Wiem, że będzie walczył o swoje dwie dziewczyny jak lew.
Poród był dla mnie czymś a la zabieg medyczny. Potrzebowałam czasu do tego, żeby zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. Słyszałam jakieś historie nie z tej ziemi, (wówczas dla mnie) że w Holandii najczęściej rodzi się w domu, że nawet jeśli nie w domu, to po dwóch godzinach się do niego wraca etc. W mojej głowie w grę wchodził tylko szpital, leki, fartuchy etc. Ale kilka zajęć jogi dla ciężarnych, rozmowy z położnymi i pewnego dnia wróciłam do domu z nowiną: „Nie chcę rodzić z lekarzem tylko z położną w domu narodzin. Najbardziej naturalnie jak się tylko da”. Nic nie sprawiło mi w czasie całej ciąży tyle przyjemności, co ta decyzja. Bałam się jak cholera, ale jednocześnie poczułam, że coś się we mnie zmieniło, że coś zrozumiałam. Dotarło do mnie że to będzie nasze przeżycie, nasz czas, że we dwoje będziemy musieli poradzić sobie z bólem, lękiem przed nieznanym, trudnościami, które nas zaskoczą. Na wspólnych zajęciach uczyliśmy się tego, w której fazie porodu może mi rozmasować plecy, a kiedy warto dać mi spokój. Wiedziałam, że i tak o tym wszystkim zapomnimy pod wpływem stresu, ale to był fajny czas, który nas zbliżył, czegoś nauczył. W domu, poza moimi tradycyjnymi treningami, próbowałam się relaksować, rozciągać, przygotowywać ciało do wielkiego wysiłku już stricte pod kątem rodzenia. Przestałam się bać. Cudowny stan. I raptem bach! Wizyta w 37. tygodniu a głowa ciągle w górze, jak przez całą ciążę. Miałam szczęście, że jestem w Holandii i można było walczyć do końca. Pierwsza wizyta w szpitalu u specjalistów, którzy zajmują się obracaniem dzieci. Po dwóch minutach usłyszałam: „Niestety, nie damy rady. Mała strasznie się zaparła”. Dwa dni później, czyli dziś, pojechaliśmy na kolejną próbę. Po USG i wymacaniu pozycji dziecka lekarz pokiwał głową „Nawet jej nie podniesiemy”. Cóż, widocznie tak jej wygodnie, bardziej matka męczyć nie będzie. Cesarka to największy koszmar dla kogoś, kto marzył o naturalnym porodzie. Przez dwa tygodnie podejmowania różnych działań nie dopuszczałam do siebie tej myśli, ale dziś pierwszy raz uspokoiłam się. Próbowałam wszystkiego, walczyłam do końca, a teraz to, co mogę zrobić, to zadbać o to, by było najbardziej po ludzku, jak się da. Wybrałam szpital, gdzie możemy być na sali operacyjnej we dwoje, a malutką od razu położą na mojej skórze i zostanie już cały czas z nami. Oby tylko czuła, że nas ma obok.
Życie. Pewnie milion razy mnie jeszcze zaskoczy. Cieszę się, że do tej pory funkcjonowałam tak, jak wariatka, to może łatwiej będzie mi znieść te wszystkie nagłe zawroty akcji. „O Boże, cesarka! Tylko po tym to się dłużej wraca do biegania i te poszarpane mięśnie brzucha” – słyszę. No dłużej, no ciężej. Łatwo nie będzie. Ale kto z nas nie miał ciężkiej kontuzji, operacji, nie musiał zaczynać wszystkiego on nowa? Najważniejsze, żebyśmy były całe i zdrowe. Jeszcze się z Nelką nabiegamy.