Wiadomo, każdy facet chciałby, żeby jego żona była damą na salonach, kucharką w kuchni, a w sypialni dziwką. Tak, tak, nie bójmy się tego słowa. W końcu w stałym związku, gdzie pierwsze fajerwerki są już za nami, a faceta z wielkim uśmiechem wita się wtedy, gdy wraca z naręczem pampersów, które wypatrzył na promocji, a nie kwiatów, troska o udane pożycie jest bardzo ważna. Dlatego dziś kilka słów na ten temat. W końcu nie samym bieganiem człowiek żyje…
Pamiętasz, jak na początku znajomości trzy razy się przebierałaś, bo nie byłaś pewna, w których jeansach twoja pupa lepiej wygląda? Z jaką uwagą czytałaś każdego smsa i ile razy się zastanawiałaś, co odpisać, żeby go zaintrygować? Jak robiłaś sobie selfie w przebieralni w sklepie z bielizną i wysyłałaś z zapytaniem: „Wolisz czarny czy czerwony?”. Czemu by nie zrobić tego znowu?
Wiadomo, każdy związek przechodzi różne fazy. Na początku nie możemy bez siebie wytrzymać kilku dni: dzwonimy, piszemy maile, smsy, chcemy się spotykać tak często, jak tylko się da. Ale z czasem to wszystko nieco się uspokaja, a my zaczynamy normalnie żyć. – Wyobraź sobie, że miałabyś funkcjonować całymi latami w tym miłosnym upojeniu. Przecież tego nie dałoby się wytrzymać fizycznie! Organizm pracuje na przyspieszonych obrotach: nie ma czasu na sen, zapomina się o jedzeniu – powiedział mi kilka lat temu seksuolog, kiedy przygotowywałam materiał na temat namiętności. Wtedy zrozumiałam o co w tym wszystkim chodzi: każdy etap jest po coś i faktycznie nie możemy oczekiwać, że ta pierwsza tak bardzo ekscytująca faza będzie trwać całymi latami, bo to wcale nie byłoby przyjemne, wprost przeciwnie: totalnie wyniszczające.
– Matka natura tak nas urządziła, że na samym początku związku, zwykle chodzi o kilka pierwszych miesięcy – partnerzy mają większą potrzebę bliższego kontaktu i większą chęć, żeby się przypodobać sobie nawzajem. To wszystko po to, by stworzyć podwaliny pod coś trwalszego: potencjalnego długoterminowego związku – mówi seksuolog Arkadiusz Bilejczyk. – W momencie, kiedy uzyskujemy pewność, że ta druga osoba już z nami zostanie, możemy nieco mniej zabiegać o jej względy i skupić się na innych sprawach, bardziej praktycznych. Np.: zaciskamy pasa, zaczynamy oszczędzać, bo za kilka miesięcy chcemy lecieć z naszym partnerem do Indii. Wtedy lepiej nie wydawać pieniędzy na kolacje w drogich restauracjach czy jakieś niespodzianki. Zaczynamy działać zadaniowo: każdy ma jakieś obowiązki, z których musi się wywiązać: zakupy, sprzątanie itp. Wtedy jest też nieco mniej przestrzeni dla siebie nawzajem. Podobnie dzieje się w sytuacji, kiedy decydujemy się na powiększenie rodziny. Najpierw trwają przygotowania, które pochłaniają sporo energii przyszłych rodziców, a kiedy dziecko się pojawia, wiadomo, że partnerzy będą mieli mniej czasu dla siebie. Duże zaangażowanie na początku ma umożliwić parze nawiązanie silnej więzi emocjonalnej, która pozwoli im przetrwać przez długie lata. Im skuteczniej partnerzy zbudują tę więź na początku, tym lepiej. Dzięki fazie namiętności i temu silnemu pociągowi seksualnemu oraz potrzebie spędzania czasu z drugą osobą, rodzi się intymność – dodaje.
No właśnie, tylko czy to oznacza, że w momencie, kiedy na świat przychodzą dzieci, masz sobie totalnie odpuścić? Nie! Choć już teraz wiem, że czasem to może być trudne. Po którejś z rzędu nieprzespanej nocy i ciężkim dniu, kładziesz się do łóżka z głową pełną myśli. Ja łapię się np. na takich: „Co mam zrobić jutro na obiad? Może kurczaka w pomarańczach? A nie! Łosoś ma krótszą datę ważności, sprawdzałam wczoraj, trzeba go zjeść do czwartku. To zrobię łososia w migdałach. Na trening pójdę wieczorem, chyba, że będę karmić koło 5 rano to zdążę”. Trudno w takich chwilach wbić się w szpilki, przeciągnąć usta czerwoną szminką i powiedzieć: „Kochanie, czekałam na Ciebie cały dzień. Zrób ze mną wszystko, na co tylko masz ochotę. Możemy szaleć do białego rana!”. Ale spokojnie! Od czegoś trzeba zacząć. Ja namawiam do regularnych randek.
Zanim nasza córka przyszła na świat, nie umieliśmy usiedzieć na tyłku. Nie było miesiąca, żebyśmy nie wylądowali na pokładzie samolotu czy tygodnia bez treningów. Połączyło nas zamiłowanie do odkrywania ciekawych miejsc i sport. Wieczorami siadaliśmy przy winie, wymyślaliśmy kolejne podróże, cele, projekty, a następnego dnia od razu wcielaliśmy je w życie, bo dla nas nie ma czegoś takiego jak marzenie, jeśli czegoś chcemy, od razu przekształcamy je w plan i realizujemy. I tych wieczorów, gdzie rozmawiamy o interwałach, ciekawych startach, nowych butach do biegania, książkach i miejscach, które chcemy odwiedzić, zaczęło nam brakować najbardziej. „Przynajmniej raz na dwa tygodnie chodźmy na randkę!” – postanowiliśmy i przystosowaliśmy się do nowej sytuacji. Wychodzimy na 2.5h, kiedy możemy Nelkę zostawić komuś z rodziny czy zaufanym znajomym, którzy akurat przylecieli nas odwiedzić (jak dobrze, że prowadzimy dom otwarty i ciągle ktoś bliski do nas przylatuje:). Ubieramy się jak na randkę. Ja znajduję chwilę na czerwoną szminkę. Karmię małą, kiedy już jestem gotowa do wyjścia i wracamy zanim zdąży znowu być głodna. Wieczór wymieniliśmy na 15:30, bo później różnie bywa. Znaleźliśmy miłą knajpę koło domu, żeby w razie nagłego napadu głodu można było do nas podskoczyć. Zamawiamy przekąski, siadamy przy barze, Konrad raczy się ulubionym winem, a ja moczę usta w kieliszku, biorę łyk i przypominam sobie stare dobre czasy. Wygłupiamy się, planujemy, całujemy. Na te dwie godziny zapominamy, że mamy dziecko. Jest dokładnie tak, jak rok temu. Ale to się wcale nie udało od razu. Pierwsza randka trwała godzinę, a potem polecieliśmy do sklepu po pieluchy i witaminę D korzystając z okazji, że mamy chwilę. Ale teraz to nasza świętość. Takie małe rzeczy, małe gesty mogą zdziałać cuda! Ale nie zawsze mamy tyle szczęścia, żeby wyjść. Mieszkamy za granicą z dala od rodziny i znajomych, dlatego częściej urządzamy sobie mini randki w domu. Raz rozmawiamy, raz oglądamy film, a innym razem wolimy po prostu razem wskoczyć pod prysznic czy pomasować sobie nawzajem obolałe plecy. Przy okazji można zrzucić z siebie koszulkę i zapytać na żywo: „To czarna czy czerwona?”.
– Najlepiej sięgnąć do naszej historii. Może niekoniecznie kopiować dawny schemat ale przypomnieć sobie rzeczy, które wtedy działały – mówi seksuolog i mądrze prawi, bo najważniejsze to pozostać sobą. W końcu oprócz tego, że jestem matką mam wiele innych ról. W pracy jestem dziennikarką, w kuchni kucharką, a w sypialni… cóż matką wtedy nie jestem, bo to już byłaby jakaś dewiacja;)