Kiedy kobieta idzie do zaprzyjaźnionego fryzjera, zwykle zaczynają się poważne rozmowy: o pracy, o miłości, o marzeniach – po prostu rozmowy o życiu. Mój fryzjer wczoraj śmiał się z tego, że jego biegający klienci kojarzą Pannę Annę:
– To niesamowite, że w dwa lata udało Ci się zrobić tak wiele – powiedział wymachując nożyczkami. Rozejrzałam się dookoła. Salon jak zwykle pęka w szwach. Do tego panuje tam tak przyjazna atmosfera, że nawet jeśli zdarzy mi się mały skok w bok, to zawsze wracam. I tak już od kilku lat.
– Ale Tobie udało się zrobić dokładnie to samo – skwitowałam. Tak, bo jakiś czas temu odważył się podążać za marzeniami. I właśnie o tym będzie dzisiejszy wpis.
Pomyślałam, że zamiast gadać o postanowieniach noworocznych, w których wytrwamy przez kilka tygodni, lepiej pomyśleć o tym, co zrobić, by być szczęśliwym jak najdłużej. Podzielę się moją receptą, bo może i dla Was okaże się skuteczna. Zasady są proste i dotyczą każdej sfery życia: warto się ich trzymać zarówno wtedy, kiedy podejmujemy decyzje zawodowe, jak i wtedy, gdy decydujemy się na prowadzenie bardziej aktywnego trybu życia. Moim zdaniem nawet w uczuciach warto wiedzieć, czego chcemy, czego potrzebujemy, co daje nam szczęście i do tego dążyć, ale nie o tym jest ten blog 😉 Wróćmy do sportu i do pasji.
Myślę, że możesz zrobić wszystko, jeśli spełniasz trzy warunki:
1. Po pierwsze i najważniejsze: wiesz, czego chcesz
2. Po drugie: robisz to z pełnym przekonaniem, z całego serca, to Twoja pasja, którą czujesz
3. Po trzecie: jesteś bardzo pracowity
Ok, w życiu zawodowym faktycznie widać sens takiego działania, ale jak to się ma do sportu? Jak piernik do wiatraka? O nie!
Wiesz, czego chcesz
Z tym zazwyczaj mamy największy problem. Żeby wiedzieć, czego tak naprawdę chcemy, nie powinniśmy wytyczać sobie postanowień tylko wyznaczać konkretne, ambitne, ale realne cele.
Ja robię to cały czas: raz będzie to maraton, innym razem ekstremalne wyzwanie (tak będzie za chwilę), a jeszcze innym powrót do formy po kontuzji (jak u mnie teraz) albo życiówka na dyszkę. I wiadomo, nie chodzi o to, żeby się napinać i całe życie temu podporządkowywać. Chodzi tylko o to, że dużo łatwiej będzie Ci wyjść na trening, kiedy gdzieś tam z tyłu głowy będziesz widział siebie wbiegającego na metę maratonu, odbierającego medal w górach, czy pijącego szampana za kolejną życiówkę (na mnie działa najbardziej skutecznie ten ostatni punkt ;).
Motywacja jest najważniejsza
Okazuje się, że to właśnie motywacja jest jednym z najważniejszych czynników. W znacznej mierze, to od niej zależy, czy będziemy robić to regularnie, nie odpuścimy łatwo, nie zniechęcimy się, nie poddamy.
Jak gadasz o tym bieganiu, to masz błysk w oku – usłyszałam nie raz i nie dwa. I właśnie o ten błysk i te „ciary” chodzi. Kiedy oglądam zdjęcia czy filmiki z zawodów, na które się zapisuję, czuję, że mam gęsią skórkę. Śmieję się do monitora, zaczynam tańczyć, kiedy uda mi się zapisać: to jest prawdziwa, szczera radość. Jeśli motywacją jest pasja, jeśli robienie czegoś sprawia nam prawdziwą przyjemność (jasne, pojedyncze treningi bolą, ale satysfakcja „po” wynagradza wszystkie bóle i niedogodności) to szanse na to, że się nie poddamy i nie wymienimy treningu na telewizor, piwo, czy kino są bardzo duże.
Gorzej, gdy uprawiamy dany sport tylko dlatego, że „ktoś powiedział, że to właśnie dzięki bieganiu mogę najszybciej schudnąć”. Jeśli wolisz taniec, zajęcia grupowe w klubie fitness, czy spinning to lepiej wybrać tę dyscyplinę, która sprawia ci autentyczną przyjemność. W przeciwnym wypadku schudniesz i co, przestaniesz biegać? Poza tym o każdym treningu będziesz myśleć w kategoriach: „Muszę iść pobiegać. Mam do zrzucenia jeszcze 5 kg”. A to nie o to chodzi. Chodzi o to, by trening sprawiał przyjemność, był odskocznią od codzienności, pomagał rozładować napięcie, a wymarzona sylwetka pojawiła się jako dodatek. Z takim podejściem dużo łatwiej będzie trenować regularnie. Owszem, znam wiele osób (chyba nawet większość moich trenujących znajomych?), które zaczęły biegać po to, by pozbyć się kilku kilogramów, a teraz nie mogą bez tego żyć. Dlatego nie mówię, że to zły cel, ja też potrzebowałam wiele czasu na to, by zakochać się w bieganiu, ale wówczas motywacja się zmienia. Zaczyna się od „chcę schudnąć”, albo „chcę być w formie”, a kończy na „bo kocham to robić”. Zanim jednak ostatecznie zdecydujesz czy to kochasz, czy nie, warto dać sobie czas, warto spróbować i nie zakładać z góry: „bieganie nie jest dla mnie, nie lubię tego”, bo ja też nie lubiłam:)
Ciężka praca popłaca
No i ostatni punkt, bez którego nie da się w życiu niczego osiągnąć, chyba, że mamy wyjątkowy fart albo urodziliśmy się w odpowiednim domu, o odpowiedniej porze: na sukces trzeba zapracować. Nikt nie przyszedł do mnie do domu, nie zapukał i nie powiedział: Pani Aniu, może chciałaby Pani coś dla nas zrobić? Tak też jest z treningami. Czasem trzeba będzie z czegoś zrezygnować: zamiast iść na imprezę, położyć się wcześniej, ale oczywiście wszystko z głową. Znacie już na tyle wesołą filozofię Panny Anny: wykluczam całkowitą rezygnację z innych aspektów życia. Grunt to równowaga. Jeśli ciągle będziemy mieć poczucie, że z czegoś rezygnujemy, spadnie nam motywacja i po jakimś czasie odechce nam się trenować, a przecież sport jest przyjemny! Innym razem trzeba będzie zrealizować trening, który nie należy do naszych ulubionych: ja np. najbardziej boję się wszystkiego związanego z wytrzymałością tempową (np. 10 razy 1km). Jednak jest cel, jest motywacja to i siła i chęć się znajdą. A jaka później będzie satysfakcja na mecie? Zawsze o tym pomyśl, będzie łatwiej!
Powodzenia!