Tak, tak, wiem, rychło w czas. O tegorocznym Półmaratonie Warszawskim wszyscy już zdążyli zapomnieć. Medale odwieszone razem z pozostałymi, mięśnie rozluźnione, nowe plany treningowe zostały wcielone w życie, czas myśleć o kolejnym starcie, a ja dopiero się obudziłam. A tak! Bo na niektóre tematy nigdy nie jest za późno.
Tegoroczny półmaraton był rzeczywiście dość nietypowy: z jednej strony to bardzo ważne dla mnie wydarzenie, bo po raz pierwszy po całej ciąży i połogu przebiegłam więcej niż 14 km, z drugiej jednak wiedziałam, że nie jestem przygotowana i jakby tego mi było za mało, wepchnęłam go gdzieś między konferencje, spotkania autorskie, nagrania, wywiady więc powiem szczerze – nawet nie było czasu na lęk, stres, czy inne takie, bo po prostu nie miałam kiedy o tym nawet pomyśleć. Ale nie zrezygnowałam i pobiegłam z dwóch powodów:
1. Bo obiecałam wystartować charytatywnie i wesprzeć akcję Biegam Dobrze.
2. Bo nawet nie miałam czasu wyjść na przebieżkę w Warszawie, a tak przynajmniej za jednym zamachem mogłam obiec całe miasto.
Czerwona szminka na odwagę
Pamiętam jak jakieś 3 lata temu pojechałam kibicować moim koleżankom podczas triathlonu w Suszu. Typowy babski wyjazd: fajny hotel, ploty, dobre winko czyli zupełnie luźne podejście. W dzień zawodów wszystkie stawiły się na starcie z uśmiechem na twarzy – o to chodzi! Wciągnęły na siebie pianki, założyły czepki, po czym Monika wygrzebała skądś czerwoną Chanel, ściągnęła mi z głowy okulary, żeby się przejrzeć i oznajmiła: “No, bo zapomniałabym o najważniejszym. Zawody, nie zawody, klasa musi być”. Z podziwem patrzyłam jak wyskakuje z wody i wchodzi na rower. Na metę przybiegła spocona ale szczęśliwa. Z czerwoną szminką na ustach – rzecz jasna. Sytuacja później powtórzyła się jeszcze nie jeden raz:)
Przypomniałam sobie tę sytuację tuż przed startem i postanowiłam kontynuować tę naszą świecką tradycję: dobiegnę, czy nie dobiegnę, przynajmniej z klasą. Sięgnęłam po moją ukochaną YSL i od razu zrobiło mi się raźniej.
Saute
Co tu dużo mówić: dziwny to był start. Nie miałam czasu zastanowić się nad tym, czy chcę z kimś pobiec, umówić się ze znajomymi, wyliczyć, w jaki czas powinnam celować itd. Byłam zupełnie zdezorientowana. I choć niby tego dnia biegnie cała Warszawa, ja wystartowałam zupełnie sama. Mniej więcej po 2-3 kilometrach zorientowałam się, jakim tempem powinnam biec, żeby dać z siebie tyle, ile mogę, ale nie przecenić własnych możliwości. Dzięki temu miałam misję, którą zajęłam sobie głowę: dołożyć wszelkich starań, by lecieć w widełkach 5:10-5:15. Pogoda dopisywała, oglądałam sobie po kolei ulice, na których zwykle budziłam się do życia, kiedy trenowałam przed pracą, albo kończyłam dzień podczas wieczornych przebieżek. Koło 12km pierwszy raz pomyślałam, że jednak lżej pokonywałoby mi się kolejne kilometry, gdybym miała obok jakieś towarzystwo. Nawet przeszło mi przez myśl, żeby krzyknąć: “Słuchajcie, strasznie mi się nudzi! Kto ze mną pogada?”. I jak na zawołanie (choć wcale nie zawołałam) obok mnie pojawili się panowie z Krakowa (niestety nie pamiętam nazwy grupy biegowej). “O, Pani ma gwizdek. Prosimy dla nas dwa razy dmuchnąć”, “Państwo na balkonie, dobra kawa? Odstawiamy na moment, żeby ręce były wolne i klaszczemy!” – i tak już do mety.
To w ludziach jest siła
Nieustająca motywacja płynąca od Panów z Krakowa, znajomi, którzy wreszcie zaczęli się pojawiać na trasie i w końcu Ci, którzy czekali na mecie i wybrali się na wspólne świętowanie – przypomniałam sobie, że o to w tym wszystkim chodzi. Owszem, wynik jest ważny, bo często trenujemy całymi miesiącami właśnie po to, by sprawdzić się podczas startu. Zawody to także idealna motywacja do regularnych treningów, bo najzwyczajniej w świecie fajnie jest mieć cel. Ale najważniejsza jest atmosfera, ludzie wokół, szczytny cel i te emocje. Jeśli wciąż się wahasz, nie czekaj dłużej tylko zapisz się na te zawody, które od dawna chodzą Ci po głowie. Bo tu nie chodzi o to, kto szybciej dobiegnie na metę, ale o zabawę. Każdy start to swego rodzaju święto, a kto nie lubi imprezować? 🙂