Na kilka godzin przed startem zmieniłam strategię: postanowiłam zaufać swojemu instynktowi: w końcu kto zna lepiej moje ciało i organizm niż ja sama? “Zacznij spokojnie, zobacz jak się czujesz i pobiegnij szybciej, może nawet bez przerw na marsz” podpowiedziało mi kilka zaufanych osób, ale ja i tak wiedziałam, że największe zaufanie mam do siebie samej.
Jestem ambitna, ale twardo stąpam po ziemi. Nie wyznaczam sobie celów, których nie mogę zrealizować. Obserwuję, analizuję i kalkuluję. To nie znaczy, że nie biorę się za rzeczy trudne, owszem, tylko w tym wypadku wyznaczam plan działania i wybieram metodę małych kroków. Kiedy wiesz czego chcesz i zamiast marzyć, zastanawiasz się, co zrobić, by to marzenie stało się rzeczywistością, wprowadzasz plan. Taki jest mój pomysł na życie i to robię. To już wiesz dlaczego często się uśmiecham 🙂
Podobnie zrobiłam wczoraj: półmaraton w Jesolo (Moonlight Halfmarathon) był dla mnie właśnie takim małym (choć w rzeczywistości wielkim) krokiem pomiędzy kontuzją, rehabilitacją, powolnym truchtaniem i stopniowym powrotem do biegania, a powrotem do treningów. Żeby było bezpiecznie, chciałam pobiec powoli, a nawet skusić się na marszobieg. Ale na kilka godzin przed startem poczułam, że to jest to, że już jest po kontuzji. Nie umiem tego wytłumaczyć, nie umiem wyjaśnić, Po prostu siedziałam nad kanałem w Wenecji, jadłam pyszną focaccię z tuńczykiem, cieszyłam się chwilą i poczułam to. Tak samo poczułam się ostatniego dnia w Hamburgu, kiedy siedziałam w parku, spojrzałam na mamę i ni z tego, ni z owego powiedziałam: “Już mogę zacząć truchtać, wiesz?”. Ale nie zaczęłam, dzień później poszłam do Ewy Witek-Piotrowskiej do Ortorehu, żeby mnie zbadała i usłyszałam: “Jutro możesz iść się przebiec”. Przypadek? Cholera, naprawdę już czuję swoje ciało!
W Hamburgu ciężko było nie biegać w takich okolicznościach przyrody.
“Będziesz wiedziała jak pobiec, nie planuj” – powiedział do mnie podczas wspólnej rozgrzewki i rozciągania Kamil, którego poznałam przed startem. Dzięki temu, że mam polski napis na plecach, wypatrzył mnie w tłumie I podszedł. Okazało się, że dwa razy miał tę samą kontuzję, co ja. Trudno o lepszego kompana przed zawodami. “Nie masz wrażenia, że to się wie od początku? Praktycznie po pierwszych dwóch, trzech kilometrach wiem, czy będzie życiówka, czy będzie dobry bieg, czy coś pójdzie nie tak” – podzieliłam się swoimi obserwacjami i okazało się, że nie tylko ja tak mam. I dlatego wczoraj zaufałam swojemu organizmowi. I dobrze, bo dzięki temu testowi wiem, na czym stoję. Jaką lekcję wyniosłam z wczorajszego biegu? Już mówię!
Wyluzuj i ciesz się tym, że biegasz!
Przyznaję, może nie podchodziłam aż tak na serio do zawodów, jak niektórzy moim znajomi (liczenie węglowodanów w gramach, leżenie ze skarpetami kompresyjnymi I inne takie), bo za dużo rzeczy robię w życiu, by wszystko podporządkować pod start, ale stresowałam się. Miałam w głowie wynik, na jaki chcę biec i ciągle liczyłam, czy dam radę, obmyślałam jaką strategię przyjąć. Wczoraj totalnie nie myślałam o biegu. Z samego rana popłynęłam tramwajem wodnym do Wenecji i wbrew temu, co się mówi o tym mieście, spędziłam tam fantastyczny dzień. Nie podziwiałam atrakcji turystycznych, nie oglądałam wystaw sklepowych w wąskich uliczkach (choć są urocze) tylko poszłam oglądać zawody studentów Ca Foscari University of Venice, którzy ścigali się (różne wydziały) między sobą podczas 3rd Dragon Boat Cup.
Później wbiłam się w jedną z uliczek i postanowiłam uzupełnić węglowodany przed biegiem w plenerze, a nie w restauracji. Tyle dobrego jedzenia, że ciężko było wybrać, ale padło na foccacię z tuńczykiem, znalazłam sobie spokojne miejsce nad kanałem i w pięknych okolicznościach przyrody zjadłam. To był tak piękny dzień, że zapomniałam o teście, strategii, po prostu cieszyłam się każdą chwilą.
Z takim nastawieniem pojechałam na start i z takim samym pobiegłam. Zrobiłam sobie zabawę biegową: gdy miałam na to ochotę, biegłam szybciej, gdy chciałam chwilę odpocząć, robiłam to. Nie obchodziło mnie tempo, czas, patrzyłam na ludzi, podziwiałam widoki. Wystartowaliśmy o 20.00, gdy było jeszcze jasno. Pierwsze kilometry biegliśmy tuż nad wodą. Z uśmiechem na twarzy leciałam przed siebie i przeżywałam każdą sekundę: Biegnę w tak pięknym miejscu i nic mnie nie boli! Każdy, kto przeżył kontuzję, wie, jak się czułam – najlepiej na świecie! Jak ktoś, kto właśnie wygrał w totka. Przy punktach odżywczych mogłam zatrzymać się, by chwycić wodę, było po prostu na luzie: mogłam robić wszystko, co tylko chcę.
Czas dla siebie, czyli samemu jest dobrze!
Często sama jeżdżę na zawody, ale na zagraniczny bieg nigdy mi się nie zdarzyło. Do teraz. Wniosek? Jest super! Niczego się nie bój. Wreszcie można odpocząć, bo nie musisz się do nikogo dostosowywać, w 100% spędzasz czas tak, jak chcesz. Ale z kim rozmawiać przed startem i z kim świętować? Nie martw się, biegacze to fajni ludzie i zawsze kogoś poznasz.
Cristina, Marco, amerykanka, która też przyjechała sama – było z kim rozmawiać. Tak jak wspominałam, jeszcze przed startem poznałam Kamila, który rok temu przeprowadził się do Włoch. Posiedzieliśmy nad wodą, porozmawialiśmy o paśmie biodrowo-piszczelowym i o życiu – jak to biegacz z biegaczem. Szybszy ode mnie, więc na start poszłam sama. Tam znalazła mnie Monika, która we Włoszech mieszka od 10 lat. To był jej pierwszy start w ogóle. “Nie staranują nas? Nigdy wcześniej nie brałam udziału w zawodach” – zapytała tuż przed startem. Jako Panna Anna poczułam się zobowiązana, by ją spokoić i dać kolejną radę:
Zacznij powoli
W przypadku półmaratonu w Jesolo nawet trudno byłoby zacząć szybko, bo przez pierwsze dwa kilometry na trasie było bardzo tłoczno. Później już można było odnaleźć własny rytm. Ponieważ tym razem urządziłam sobie zabawę biegową, po dwóch kilometrach przyspieszyłam: chciałam zobaczyć, jak będę się czuć, czy dyskomfort, który jednak towarzyszył mi podczas treningów, będzie odczuwalny. I nic! Cud! Kompletnie nic nie czułam! Biegło się lekko, przyjemnie, dlatego zaufałam własnemu instynktowi i przyspieszyłam. Ale moja sytuacja była wyjątkowa. Jeśli mogę coś poradzić, to spokojny start I stopniowe przyspieszanie, kiedy czujesz, że masz siłę i chęć. Nic nie działa lepiej na samopoczucie, niż moment, kiedy na końcu możesz wyprzedzać!
Tak wyglądały dwa ostanie kilometry trasy tyle, że za dnia. Bardzo przyjemnie i dużo kibiców.
Pływanie pomaga!
Na trasie wielokrotnie zwalniałam, ponieważ moje ostatnie dłuższe wybieganie zrobiłam 13 kwietnia podczas nieszczęśliwego dla mnie maratonu Orlenu, kiedy to już na dobre dopadło mnie pasmo biodrowo-piszczelowe. Poza kontuzją, po której należy ostrożnie wracać do biegania, nie wiedziałam jak z moją wydolnością. W końcu nie biegałam przez miesiąc, a ostatnie trzy tygodnie były naprawdę spokojne. Wychodziłam na krótkie i dość delikatne przebieżki. I co się okazało? Że nie jest tak źle. Pokonałam na spokojnie, na pełnym luzie półmaraton w 1:48:56, czyli bardzo podobnie jak moją pierwszą połówkę 2 lata temu. (przypominam, że moja ostatnia życiówka z Pragi to 1:40:10 więc dla mnie było to dużo wolniej). Tyle, że na metę dobiegłam w ogóle nie zmęczona, czułam tylko rozpalone uda, które błagały mnie o to, by je schodzić, bo od dawna nie miały takiego wycisku. Niestety polałam je na 10 kilometrze wodą i rada: nie rób tego! Takie sposoby to gwarantowane otarcia, o czym kompletnie zapomniałam z tej całej ekscytacji, że nie boli. Okazało się, że pływanie oraz inne treningi, na które mogłam chodzić podczas kontuzji, pomogły, bo wydolnościowo czułam się bardzo w porządku! Tylko ten nieszczęsny brzuch…
Ostrożnie z jedzeniem przed startem
I już ostatnie moje spostrzeżenie – obiecuję! Jak wiecie zwykle biegam rano, jeśli trening nie przekracza 90 minut lub nie jest bardzo intensywny, biegam na czczo (konsultowałam to z wieloma dietetykami, trenerami i najlepszymi zawodnikami – dobre rozwiązanie). Przed startem jem coś sprawdzonego, najczęściej słynne śniadanie biegacza: bułka z dżemem lub miodem. Jednak podczas biegu wieczornego jadłam przez cały dzień I najwyraźniej ta pyszna focaccia byłaby lepsza, gdybym zjadła ją dzień wcześniej. Asekuracyjnie wzięłam jeszcze żel (na 14km), bo wiedziałam, że od dawna nie biegałam mocniej i dłużej, no i niestety zaczęły się problemy żołądkowe. Gdyby było gdzie się zatrzymać, na pewno bym to zrobiła, ale nie było takiej możliwości więc zwalniałam, przyspieszałam, by znaleźć najbardziej komfortowe tempo. Miałam siłę i chęć finiszować, ale powiem szczerze: bałam się J Wiadomo o co chodzi także na tym poprzestanę!
I tak było warto zjeść te focaccię – pycha!
Reasumując: wrzuć na luz, ciesz się bieganie, podziwiaj, poznawaj ludzi, nowe miejsca i słuchaj swojego ciała. To recepta na zdrowe i szczęśliwe podejście. Ja chyba nigdy tak dobrze się nie czułam jak teraz! Idę na godzinkę na plażę zanim się spakuję. W koncu Włochy, więc po pracowitym poranku Dolce far niente się należy!