W życiu czasem warto zrobić coś tak po prostu, gdy czujesz, że to jest to, czego chcesz. I choć ci, którzy mnie znają, wiedzą, że każda z decyzji, jakie w życiu podejmuję, jest przemyślana, to nauczyłam się ryzykować. Zawsze daję sobie chwilę na zastanowienie, przemyślenie wszystkich za i przeciw, bo jeśli chodzić po linie nad przepaścią, to tak, by każdy krok był świadomy i wyważony. W innym wypadku wszelkie moje poczynania najzwyczajniej w świecie byłyby przejawem głupoty, a spontanicznym być fajnie, głupim już nie. Nie robię też rzeczy dlatego, że inni tak radzą, bo cóż ci „inni” mogą wiedzieć na temat tego, czego ja potrzebuję? Słucham, zadaję pytania, staram się wyciągnąć wnioski z doświadczeń tych „innych”, uczę się od nich, ale sama podejmuję „moje” decyzje. W życiu to się sprawdza, wierzę, że tylko w ten sposób można być szczęśliwym. W bieganiu też, dlatego zaufaj swojemu instynktowi podczas najbliższych zawodów. O tym będzie ta historia.
– W niedzielę w Hadze są zawody, biegi na 5, 10 km i półmaraton (City Pier City Loop), może chcesz wystartować? – usłyszałam, kiedy po kolejnej nieprzespanej nocy dotarłam do Rotterdamu. To był ciężki tydzień, każdej nocy spałam po 4-5 godzin, żeby nadążyć ze wszystkimi zadaniami. Poziom zmęczenia osiągnął apogeum: miałam ochotę usiąść na chodniku i powiedzieć: ja już nie idę ani kroku dalej, nie mam siły i popłakać się z poczucia bezradności jak mała dziewczynka. Bieganie było ostatnią rzeczą, jaka chodziła mi po głowie. No bo jak znaleźć w sobie siły i chęci na trening, kiedy ledwo co stoisz na nogach? Jedyne czego chciałam to położyć się do łóżka. – Serio? To ja chcę pobiec. – odpowiedziałam bez zastanowienia. – Piąteczkę czy dyszkę? – zapytał troskliwie. – Półmaraton – rzuciłam. – Od października nie zrobiłam dłuższego wybiegania, jestem w opłakanej formie, to mnie zmotywuje do tego, żeby nie zakończyć na 15km. I tak oto pierwszy raz w życiu bez żadnego przygotowania, przemyślanego stroju, butów startowych, skarpet kompresyjnych, ładowania węglowodanami i innych ceregieli poleciałam sobie magiczne 21km w Hadze. I uczciwie mogę powiedzieć, że zaraz obok biegu w Reykjaviku, gdzie czułam się podobnie, to był najprzyjemniejszy półmaraton, w jakim do tej pory wzięłam udział.
Trzeba mieć strategię…
Do sprawy podeszłam na kompletnym luzie, ale na takim, na jakim jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się startować. Owszem, znacie mnie i wiecie, że zostało jeszcze sporo imprezowiczki w Pannie Annie i winko na dzień przed startem w moim przypadku spokojnie wchodzi w grę, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się pójść na imprezę. Tutaj jednak sytuacja wyglądała nieco inaczej: zrobiłam sobie dłuższy weekend, jestem w fantastycznym miejscu z jeszcze bardziej fantastycznymi ludźmi, którzy zapraszają mnie na kolację i tequillę. I co? Mam powiedzieć: nie, bo zapisałam się na zawody? Bez sensu. Idę na imprezę. Tak dużo pracuję, tak rzadko wychodzę, tak mało czasu poświęcam na zabawę, na przyjemności, na znajomych, a to przecież ważne. Bez tego ciężko funkcjonować.
Znasz to uczucie, kiedy śmiejesz się tak dużo, że bolą cię policzki? Tak było. I proszę nie łączyć tego faktu z tym, że domówka miała miejsce w Holandii. Tylko tequilla była grana. Z pewną taką nieśmiałością muszę jednak przyznać, że o całkiem sporych ilościach mowa. Strategia Panny Anny: picie alkoholu zakończyłam na jakieś dwie godziny przed końcem imprezy. Skupiłam się na tańcach (o matko, jak ja to lubię i jak rzadko to robię!) i piciu wody. I to była genialna myśl: nie przesadzę, jeśli powiem, że jeszcze zanim położyłam się spać, wypiłam jakieś 2.5 litra wody. Start był następnego dnia dopiero o 14:30, co nie zmienia faktu, że i tak jak zwykle wstałam po 7.00, ale z uśmiechem od ucha do ucha. Odpoczęłam przede wszystkim psychicznie, na moment zapomniałam o wszystkich problemach i obowiązkach. Odczuwałam lekkie zmęczenie fizyczne, na dodatek matka natura wykręciła mi niespodziankę w postaci nieplanowanych „tych dni”, a wszystkie kobiety wiedzą, że nie biegnie się wtedy lekko. No ale cóż: coś trzeba robić. Skoro sama zadeklarowałam się, że chcę pobiec i mało tego sama wybrałam taki dystans, to nie ma odwrotu.
Grunt to dobre nastawienie
Bartek Olszewski, utalentowany i pracowity biegacz, autor znanego wszystkim bloga warszawskibiegacz.pl, w ostatniej rozmowie powiedział mi coś takiego:
– Musisz uwierzyć w to, że dobiegniesz na metę albo w nową życiówkę. Gdy stoisz na starcie, masz być pewna, że jest ona w twoim zasięgu. Inaczej przegrałaś już na samym starcie.
I to są święte słowa, pod którymi się podpisuję, o których prawdzie przekonałam się nieraz. Przyznaję: jeszcze zanim znalazłam się na starcie, miałam wątpliwości, nie wiedziałam, czy ja w ogóle dobiegnę na metę. Ostatnie wybieganie w okolicy 20 km zrobiłam na przełomie września i października, potem zaczęła się zabawa z zapaleniem rozcięgna podeszwowego, które do dziś nie daje mi spokoju. (zapisałam się właśnie na kolejne USG). Niby biegać mogę, ale nie przesadzać. Powoli wracać do formy, nie przeciążać się. Dlatego zaliczyłam po drodze tylko kilka wybiegań w okolicach 14km i to wszystko. Do tego przemęczenie, stres, który towarzyszy mi od stycznia, bo trzeba było przemyśleć parę spraw, przeorganizować życie, brak snu – to wszystko nie sprzyja formie. Dlatego potrzebowałam tego spontanicznego startu, bo samej ciężko byłoby mi zrobić dłuższe wybieganie, a tak jest trasa, jest motywacja, jest meta, na którą po prostu trzeba dobiec.
Gdy stanęłam w ciepłym słońcu i poczułam wiosnę na policzkach, uwierzyłam w tę metę. Co więcej raptem zapomniałam o imprezie i pomyślałam: „Nie rób obciachu Szczypczyńska, nie ma co tak się doczłapać do mety tylko takim równym w miarę tempem ale złam 1:50”. Wiadomo, do życiówki z sierpnia 1:39:56 daleko, ale jak na mój obecny stan i pierwszy taki bieg po kontuzji realnie, nawet całkiem ambitnie, bo nie przypominam sobie, kiedy ostatnio biegałam szybszym tempem niż 5:40 😉
Wystartowałam powoli, tłum i tak nie pozwalał przyspieszyć i dobrze. Pierwszych pięć kilometrów nieco wolniej, potem szybciej. Nie szalałam, chciałam cieszyć się pogodą, atmosferą, przybijać piątki dzieciakom na trasie. Wszystko było spontaniczne, na ostatnią chwilę, nawet nie wiedziałam dokąd biegnę. Kiedy w okolicach 15 km znalazłam się przy plaży i poczułam powiew morskiego powietrza, już w ogóle poczułam się jak w bajce. Wiedziałam, że dam radę, dobiegnę do końca i to w całkiem przyzwoitym czasie. I jeszcze wtedy zobaczyłam jego…
Wsparcie na wagę złota
Zawsze chciałam robić wszystko sama, szczególnie te rzeczy, których się boję: duży tatuaż, gdy wiem, że ból będzie się ciągnął godzinami, pierwszy maraton, gdy nie chciałam kibiców na trasie, bo bałam się, że to mnie zestresuje zamiast zmotywować. Ale wsparcie ma ogromne znaczenie. Jeśli tylko masz możliwość, poproś bliskich, by kibicowali ci w tych chwilach, gdy sam walczysz ze swoimi potworami. Pamiętam, jak bardzo doceniłam to, że w ostatniej chwili poprosiłam bliskich, by ustawili się na trasie mojego pierwszego maratonu. Wczoraj w Hadze też długo się wzbraniałam: „Nie stawaj na trasie, nie rób mi zdjęć”, a jednak dobrze, że nie posłuchał mojego gadania i był. Ostatni kilometr dał mi w kość, ale dobiegłam na metę, spojrzałam na zegarek 1:48:22! Uwierzyłam więc zrobiłam.
I cudownie, gdy jest przy Tobie ktoś, kto dzieli tę samą pasję i rozumie. I choć nie mam w zwyczaju mówić o swoim życiu prywatnym, to dziś to robię, bo zrozumiałam jak ważna to sprawa. I być może to źle, ale postanowiłam zaryzykować, bo tak jak powiedziałam na samym początku: W życiu czasem warto zrobić coś tak po prostu, gdy czujesz, że to jest to, czego chcesz…