To nie jest żadna kokieteria z mojej strony. Sami Widzieliście, że kostka była w opłakanym staniem i przez ostatni tydzień w ogóle nie biegałam. Odpuściłam sobie podejmowanie jakiejkolwiek próby walki o dobry wynik, bo wiedziałam, że czekają mnie jeszcze dwa ważne starty w tym roku. Okazało się, że odpoczynek i luz psychiczny robią swoje.
– Jeszcze nigdy nie byłam aż tak rozbawiona i wyluzowana przed startem – śmiałam się do mojej koleżanki, która poleciała ze mną na Islandię. To właśnie z Jagodą można mnie zobaczyć na wszystkich najbardziej rozrywkowych zdjęciach z czasów studenckich. Od lat nigdzie nie byłyśmy razem, rzadko się teraz spotykamy, więc była to idealna okazja do tego, by przy okazji nadrobić zaległości towarzyskie. Śmiać mi się chce, kiedy pomyślę sobie, że kilka lat temu byłyśmy najbardziej rozrywkowym teamem na roku nikt nie chciał dzielić się z nami notatkami, słyszałyśmy tylko „Trzeba było nie imprezować”, a teraz punkt 22:00 kładłyśmy się spać. „Wypijemy jedno piwo na pół?” – zapytała Jagoda wczoraj wieczorem i zaczęłyśmy się śmiać. Ale nie o tym miała być ta historia.
Na Islandię poleciałam z zupełnie luźną głową. Chciałam po prostu pobiec w taki sposób, żeby sobie nie zaszkodzić.
– Skoro możesz podskakiwać i robić różne ćwiczenia, o które Cię poprosiłem, jestem dobrej myśli. Za dwa dni opuchlizna zejdzie i wtedy możesz iść na testową przebieżkę. Ból będzie wyznacznikiem: jeśli go nie będziesz odczuwać, możesz biec i na pewno sobie nie zaszkodzisz, jeśli się pojawi, odpuść – poradził Maciek z Fizjoperfekt, kiedy po wizycie u ortopedy i RTG poszłam się upewnić, czy mogę pobiec.
Do biegu, gotowi, start!
Chyba pierwszy raz w życiu stawiłam się na starcie tak kompletnie na luzie. Dzień wcześniej testowałam islandzkie piwko (bardzo dobre, polecam! Szczególnie Viking i Gull).
Start przyjemny, od razu biegło się dość lekko i mimo tego, że zarówno półmaraton jak i maraton startowały wspólnie, nie trzeba było specjalnie się przepychać czy wyprzedzać, żeby polecieć swoim tempem. Powiem szczerze, że ta część biegu, która prowadziła przez miasto, nie powaliła mnie (choć kibicujący mieszkańcy, w szczególności pan, który stał na balkonie swojego domu i grał na saksofonie byli cudowni!). Jak wiecie ostatnio stałam się wielką fanką natury i wszystkiego co w terenie, dlatego z wielkim utęsknieniem oczekiwałam drugiej połowy biegu, by zobaczyć wybrzeże, na którym dzień wcześniej dałam się ponieść. I teraz też mnie poniosło. Być może trochę za wcześnie i za szybko, ale miało być na wyczucie, bez strategii. A tak właśnie się poczułam: że tu i teraz. Najwyżej później to odchoruję, zwolnię, doczłapię się resztką sił na metę, jakoś pokonam ten podbieg, ale nad brzegiem oceanu chcę czuć, że lecę, że nic mnie nie trzyma. Zerknęłam na oznaczenia: 12 kilometr. Sięgnęłam po żel, który chciałam przetestować przed dużym wyzwaniem, jakie czeka mnie niedługo w górach i poleciałam. Pojawił się wystrzał endorfin – nie miewam go często. Nogi same rwały się do przodu, na twarzy pojawił się uśmiech: chciałam tańczyć i śpiewać. Mijałam kolejnych biegaczy, aż dobiegłam do baloników na 1:40. Ucieszyłam się jeszcze bardziej: Może zupełnie bez planu uda się zrobić wymarzoną życiówkę? Może, ale jak się nie uda, też będzie fajnie. Patrzyłam na granatową taflę wody, która łączyła się z kłębiastymi chmurami. Czasem są takie chwile, że czujesz całym sobą, że żyjesz, wiesz, że to jest ten moment i że teraz należy się nim cieszyć. To było właśnie to: kwintesencja. Nie przejmowałam się tym, co było, ani tym, co wydarzy się za moment. Wypełniał mnie ten moment, żaden inny.
Na koniec walka
Na podbiegu nie było lekko ale poradziłam sobie dzielnie, najgorzej było na ostatnich 3 kilometrach prostej do mety. Poczułam, że trzeba delikatnie zwolnić, baloniki na 1:40 wyprzedziły mnie: Trudno. Kogo obchodzi łamanie jakichś pełnych liczb? To jest mój bieg! Czułam to, wiedziałam i stwierdziłam, że żadna matematyka nie zabierze mi tej energii, radości i motyli w brzuchu. Resztkami sił wbiegłam na metę. 1:40:15 czy jakoś tak. Tak, bardzo w moim stylu. Ale radość wielka. Kiedy ochłonęłam spojrzałam na telefon. Przyszedł sms: 1:39:57! No tak! Przecież startowałam z balonikami na 1:45 a nie na 1:40 więc miałam zapas! I tak oto dzięki temu, że do końca się nie poddałam, że nie pozwoliłam nikomu odebrać mi radości z tego biegu, wjechać mi na „psychę”, że jakieś „łamanie” czasu ma znaczenie udało się!
Pingback: Półmaraton: jak się do niego przygotować? - Panna Anna Biega()