Wiadomo: najlepiej trenuje się wtedy, kiedy mamy wyznaczony jasny cel. Dziś kilka słów o tym, za co lubię starty na różnych dystansach i w różnym terenie. 10km, półmaraton, maraton, bieg górski – wciąż się wahasz? Ja myślę, że warto spróbować wszystkiego. W odpowiednim czasie i miejscu.
“I jakie dzisiaj miałeś interwały”? – pytam go, kiedy wraca z treningu i siadamy razem do kolacji. Jak dobrze, że mam w domu biegacza! Dzięki temu jakoś specjalnie nie odczuwam tego, że chwilowo nie biegam. Opowiada mi o swoich przygotowaniach do zawodów, a ja czuję się tak, jakbym sama pokonywała przynajmniej połowę jego kilometrów. I słusznie! W końcu mówią, że poród to jak maraton, a ja myślę, że ten pierwszy, totalnie naturalny to nawet jak porządna setka w górach i to w Alpach, nie w Bieszczadach czy Karkonoszach, tylko taka z przewyższeniem 8 tysięcy. Jeszcze nigdy nie startowałam w takich zawodach. Lekki stresik jest. Wreszcie mam czas na to, żeby z dużym wyprzedzeniem zaplanować takie starty, które sprawią mi ogromną przyjemność, będą nagrodą, a jednocześnie motywacją, do tego, by późną wiosną wrócić do biegania. Jakich startów nie mogę się najbardziej doczekać? Za co w ogóle lubię zawody biegowe na danych dystansach? O tym dzisiaj sobie dumałam z rana…
Magiczny półmaraton: endorfiny mnie niosą
Półmaraton. Tak, to zdecydowanie mój ulubiony dystans, jeśli chodzi o zawody na asfalcie. Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta: przede wszystkim ze względu na tempo: nie trzeba biec tak szybko, jak na zawodach na 5 czy 10km, gdzie wypluwam płuca i w myślach schodzę z trasy przynajmniej kilka razy, ale tempo też jest całkiem przyzwoite i staje się nie lada wyzwaniem. Druga kwestia to dystans: nie jest tak wymagający, jak podczas maratonu, zatem można bardzo mocno się zmęczyć (biegnąc na maksa w stosunku do danego momentu wytrenowania czy aktualnej kondycji) ale jednocześnie dużo szybciej zregenerować.
Swój pierwszy półmaraton przebiegłam wcale nie tak dawno temu, w 2012 roku i już wtedy wiedziałam, że to jest to. Od tamtej pory wielokrotnie zmierzałam się z 21.097 km, w bardzo różnych miejscach (Polska, Włochy, Islandia, Holandia, Czechy), okolicznościach (w nocy, za dnia, w terenie) kondycji fizycznej i psychicznej (w szczycie formy ale też po porządnej imprezie lub po kontuzji). Raz było lekko i nogi same rwały do przodu, a kiedy indziej dostawałam nauczkę np. za to, że nie trzymałam się wcześniej założonej strategii i leciałam szybciej „bo tak, bo taką mam ochotę”. A jednak półmaraton to nie wyścig na 5 km i zbyt szybkie tempo może się zemścić na nas w drugiej połowie. Potrzebna jest pewna strategia, pokora i przede wszystkim dobre nastawienie: „Zrobię to!” – myślę na starcie i wtedy rzeczywiście udaje się osiągnąć cel. Nie robię ładowania węglowodanami na kilka dni przed zawodami, próbowałam, ale dla mnie nie ma takiej potrzeby, robię to przed maratonem. W przypadku połówki dzień, maksymalnie dwa dni wcześniej zwiększam ilość pochłoniętych węglowodanów. A strategię mam prosto: mniej więcej biegnę równo przez cały czas, na początku nieco wolniej, ale niewiele, tak, żebym spokojnie mogła zrealizować cel, bez szokującego przyspieszania na ostatnich kilometrach, bo trudno powiedzieć jak się będę czuć. Cisnąć zaczynam po 15-16 kilometrze, jeśli tylko jest zapas. I ten dystans pozwala się wyżyć. Magiczna moc tajemniczych endorfin najmocniej daje się tutaj we znaki – przynajmniej tak jest w moim przypadku. Oj tak, pobiegłabym sobie magiczne 21km.
Mordercza dycha: umieram wiele razy
Ale to nie jest tak, że tylko półmaraton, a potem długo, długo nic. Właściwie każdy dystans lubię, za coś innego. Podczas zawodów na 10km biegnę w strefie dyskomfortu praktycznie przez cały czas. To taka prawdziwa walka ze sobą: ze swoim ciałem i głową. Tutaj nie ma skomplikowanej strategii: daję z siebie wszystko od początku do końca. Jasne, nie można dać się ponieść tłumowi, emocjom i zacząć zbyt szybko (o czym przekonałam się nieraz), ale dla mnie to jest dystans, z którym najlepiej sobie radzę, kiedy biegnę mniej więcej równym tempem. Co ciekawe, to jedyny dystans, na którym przynajmniej kilka razy “schodzę z trasy”. I tak za każdym razem, od lat 🙂 Wszystko dzieje się w moich myślach: prowadzę bardzo ciekawe negocjacje, które zwykle zaczynają się ok. 6km: “No dobra Anka, jeszcze kilometr i schodzisz. Jeszcze chwilę pociśnij, wytrzymasz”. Kiedy wytrzymuję ten jeden kilometr, okazuję się, że za 500 metrów będzie lepsze miejsce do tego, żeby zejść z trasy. No to biegnę dalej, bo jak już schodzić, to w takim miejscu, żeby mieć jakiś sensowny dojazd do domu. Potem okazuje się, że czuję się lepiej, to przez kilkaset metrów biegnę i nie myślę o niczym, potem znowu czuję wszechogarniające mnie zmęczenie. Ciężko złapać oddech, nogi jak z kamienia, schodzę. Ale patrzę na oznaczenia i już raptem do mety zostało tylko 1.5 km, to przecież szkoda, to docisnę, najwyżej nie będzie życiówki. I tak oszukuję samą siebie przez całą trasę. Dyskutuję, negocjuję, zmieniam zdanie. Prawda jest taka, że całą trasę pokonuję na bardzo wysokim tętnie – trudno, żeby to sprawiało wielką przyjemność i choć za każdym razem obiecuję sobie, że to ostatni raz, zawsze jest następny i kolejny. Dlaczego? Bo kto nie lubi walczyć sam ze sobą? Albo jeszcze inaczej: kto nie lubi tego uczucia “PO” tak wielkiej walce? To uzależnia.
Projekt „maraton”: realizuję plan
Z kolei maraton to zupełnie inna bajka. Tutaj wszystko ma znaczenie: to, z jakim zaangażowaniem podchodziłam do każdego treningu, czy z głową ułożyłam strategię, ile czasu poświęciłam na regenerację, co jadłam wcześniej i przede wszystkim w ostatnim tygodniu, dyspozycja danego dnia, nawet strój! Bo upierdliwa metka, której nie zauważyłabym na dystansie 10km potrafi zatruć życie na 42. I za to lubię te zawody, bo to dla mnie jeden wielki projekt zakończony sprawdzianem. Właśnie, sam start to tylko taka wisienka na torcie, podczas maratonu ważniejsze są przygotowania. Te wszystkie treningi, na które wychodzę z myślą, że tak dokładam małą cegiełkę do jednej wielkiej budowli, że niby taka tam sobie luźna dłuższa przebieżka, której mogłabym nie zrobić, ale ona ma sens, przypomni o sobie, szarpnie mnie za nogę za kilka tygodni i powie “A, nie zrobiło się tego jednego wybiegania, co? Wolało się zostać w łóżeczku. To masz!”. Kiedy podchodzę do tego na serio: np. marzę o nowej życiówce, to jest to cały projekt, wokół którego przez jakiś czas kręci się moje życie. I to fajne uczucie.
Przygodowe biegi górskie: jestem jak Indiana Jones!
Z kolei biegi w górach to dla mnie prawdziwa przygoda. Najpierw podróż i organizowanie wszystkiego wokół: dojazdu, noclegu, grupy. Później analizowanie mapki, start przed świtem, układanie strategii: “Skoro na 14 kilometrze jest punkt odżywczy, to potrzebuję tyle i tyle wody. Tam uzupełnię, żeby nie dźwigać. Na tym punkcie się nie zatrzymuję wcale, bo wszystko będę miała”. Pakowanie plecaka w taki sposób, żebym wiedziała, gdzie, co mam: jak muszę sięgnąć ręką po wodę, a jak po batona. I potem sam start! Zwykle po nieprzespanej nocy, czasem w mocnym deszczu, w błocie. Czuję się jak Indiana Jones. Uwielbiam to uczucie, najbardziej na świecie. I choć można by pomyśleć: “Dziwne, boisz się tych zawodów dużo mniej niż biegu ulicznego na 10km?”. Tak, bo to jest zupełnie inna walka. Nie chodzi o chwilowy dyskomfort w postaci szybkiego tempa, wysokiego tętna tylko o godziny w mokrych skarpetach, kilometry na zmęczonych trudnym terenem nogach, poznawaniem siebie samego od zupełnie innej strony. Kocham to i nie mogę się doczekać!
To wy biegajcie, a ja idę poćwiczyć na matę!