Nie mogę zasnąć. Ciężko się położyć spać wcześniej niż zazwyczaj, kiedy emocje sięgają zenitu, a do tego jest tyle kwestii, które trzeba przemyśleć: Jak się spakować, by było wygodnie? Żele czy batony energetyczne? Zakładać kurtkę czy jednak wystartować w samej koszulce, po cichu licząc na to, że od razu się rozgrzeję? To dopiero początek długiej listy pytań. Potem siadam nad mapą i ze znajomymi analizuję trasę. To pierwszy taki start, nie wiem jak będzie, czego się spodziewać i jak zwykle wszystko zostawiłam na ostatnią chwilę. Cóż, taka jestem i trzeba to zaakceptować, trzeba z tym żyć.
Zmęczona podróżą i wszystkimi sprawami organizacyjnymi kładę się spać ok. 23.00. Jest nas troje: Justyna, Marcin i ja. Oczywiście nikt nie zasypia. Wprost przeciwnie wszyscy są ożywieni, zaczynamy żartować i śmiać się tak głośno, jakbyśmy usłyszeli najlepszy dowcip w życiu. W końcu zasypiamy. Niestety nie na długo, dwie godziny później odzywa się budzik. Nie chce mi się spać. Mam w sobie tyle emocji, że od razu zrywam się z łóżka, lecę pod prysznic i jestem gotowa. Dziwnie wciska się w siebie bułkę z dżemem kilka minut po pierwszej w nocy i popija kawkę, ale jakoś to idzie. Humory dopisują, a to najważniejsze.
W drodze na start nawet sobie podskakuję, trochę tańczę, coś tam nucę, śpiewam – myślałam, że będę się denerwować, bać, odczuwać zmęczenie, niechęć. Nic podobnego! Nogi same rwą się do tego, by wreszcie wystartować. No i doczekały się! Przyszedł czas na to, by zmierzyć się z dystansem 36 kilometrów podczas Festiwalu Biegowego w Krynicy!
Grunt to spokój
Szybko okazuje się, że wszystkie moje obawy były kompletnie nieuzasadnione. Bieganie nocą z czołówką jest całkiem fajne. Na początku jest nas tak dużo, że o ciemności można zapomnieć, a w miarę pokonywania kolejnych kilometrów, stopniowo oswajać.
Później przychodzi najlepsze: w lesie zapada niesamowita cisza. Przyzwyczajona do zgiełku na każdym kroku: czy to podczas porannego treningu w parku, czy w czasie pracy w open space, doceniam ją jeszcze bardziej. „Ale tu jest cicho!” – powtarzam z niedowierzaniem co kilka minut do Marcina, który biegnie ze mną przez pierwszą godzinę. Zaraz później do pracy włączają się kolejne zmysły: zapach działa na mnie tak, że zapominam o wszystkim. I tak w środku nocy, na stromym podbiegu czy właściwie podejściu pod Jaworzynę, drepczę sobie z uśmiechem od ucha do ucha, uwiedziona leśną głuszą i aromatem, który kojarzy mi się ze świętami. Kiedy czuję, że mój oddech przestaje był równomierny, a tętno zaczyna szaleć, podchodzę. Gdy wyrównuje się, zaczynam lekko „drobić” pod górę. Dzięki tej strategii nie jestem zmęczona, nie spalam się, ale jednocześnie mknę do przodu. Na zbiegach jestem ostrożna, przynajmniej na razie. Pozwalam się wyprzedzać, bo w głowie już mam plan: zaszaleję, jak tylko zrobi się jasno. Po ciemku nie będę ryzykować. Pora oswoić się z ą sytuacją.
By nie zabrakło energii
Na co dzień nie biegam z plecakiem. To była moja kolejna obawa: czy nic nie będzie mi przeszkadzać? Nie przeszkadza. Spakowałam: koszulkę na zmianę, skarpetki, lekką kurtkę – wszystko na wypadek, gdyby zaczęło lać. Do tego mam żele, batona, mini apteczkę, telefon. I choć nie jestem głodna, pierwszą porcję energii dostarczam sobie mniej więcej po 50 minutach od startu. Akurat jestem na podbiegu więc spokojnie mogę sobie na to pozwolić. Tym razem padło na ALE, bo ostatnio testowałam je podczas wypadu w góry i przekonuje mnie ta konsystencja: na upartego można ich w ogóle nie popijać.
Zaczynam od zwykłego, a na ostatnich kilometrach zapodaję sobie żel z kofeiną. Nie wiem czy to działa, ale najważniejsze, że działa na głowę. Być może to placebo, nie wnikam. Ważne, że ja mam poczucie na zasadzie: „O, teraz będzie moc!”. W końcu głowa jest w stanie zdziałać cuda. Gdzieś w połowie trasy sięgam po batona: zawsze dla odmiany przyjemniej jest coś porzuć. W tej kwestii wybrałam Agisko, bo mam wrażliwy żołądek, a te są w miarę naturalne i nie powodują u mnie żadnych sensacji.
Zasada jest jednak taka: żadnych nowości. Jeśli do tej pory czegoś nie przetestowałeś, na pewno nie rób tego podczas zawodów.
Buty i leginsy dały radę
W terenie jeden fałszywy krok grozi poważną kontuzją, o czym przekonałam się na własnej skórze biegając kilka tygodni temu w Beskidach. Kostka do dziś daje o sobie znać, ale biegać można – uffffff! Przede mną jeszcze sporo pracy. Dlatego wygodne, stabilne buty, w których czujesz się pewnie, to podstawa. W Warszawie rzadko mam okazję biegać w butach terenowych ale co tam: parę Nike Zoom Tera Kiger, w których chciałam wystartować, zabrałam kilka razy na trening do parku. Nie było innego wyjścia, by się z nimi zaprzyjaźnić, zabrakło mi czasu. Najważniejsze, by nie startować w butach, których nie znasz. A już szczególnie w trudnym terenie i na dłuższym dystansie, bo czy przyjemnie będzie dreptać w niewygodnych butach przez blisko 5 godzin?
Na tyłek założyłam leginsy, które mają aż trzy kieszonki. Bardzo praktyczne rozwiązanie: dzięki temu, możesz mieć pod ręką żele a miłośnicy strzelania fot i łapania widoczków, mogą z powodzeniem tam schować telefon.
Podobno biegi górskie od miejskich różnią się przede wszystkim tym, że w większym stopniu pokonujesz je… głową. Czy tak rzeczywiście jest? Tego jeszcze nie wiem. Nie pokonałam tak dużego dystansu, bym musiała odłączać głowę od reszty ciała. Jedno jest pewne: trzeba się do nich lepiej przygotować, choćby organizacyjnie i mieć świadomość, że nie da się wszystkiego zaplanować. Tutaj wszystko zależy od wielu czynników: pogody, ubrania, które na siebie założysz, korzenia, którego możesz nie zauważyć… I za to je kocham! Są nieprzewidywalne, inne, dają poczucie niczym niezmąconej wolności. To trochę taki powrót do natury i ucieczka od wielkiego miasta i zorganizowanego życia. „Powinnaś częściej jeździć w góry. Wracasz inna, lepsza” – usłyszałam ostatnio i dlatego zamierzam częściej tam wracać.