Ostatnio zepsuł nam się samochód. Pech chciał, że akurat wracaliśmy z wyjazdu. Wypchana po brzegi walizka, nieprzespana noc, w głowie plany na cały dzień, bo przecież jakaś korzyść musi być z faktu, że się celuję w loty o świcie. Nic z tego. Samochód udało się odstawić pod warsztat dzięki pomocy drogowej, ale do domu jakoś trafić trzeba.
„To jakieś 15-17 kilometrów stąd. Przebierzemy się i pobiegniemy do domu. Zabierzemy tylko najbardziej potrzebne rzeczy do plecaka” – zadecydował. I niby to było takie na zasadzie: co o tym myślisz, mam taki pomysł, ale ja wiem, że on już zadecydował. Zmęczona podróżą, po całym tygodniu biegania w górach nie miałam ochoty na jakiś bezsensowny trucht przy jezdni, jeszcze do tego wszystkiego w upale. „To jest bardzo ładna trasa” – zachęcał, bo widział moją minę. Ale już ja znam te jego sztuczki. Skąd może wiedzieć, czy ładna czy nie skoro sam nigdy nią nie pobiegł? Po prostu szukał sposobu na to, żeby zaoszczędzić czas, pieniądze i przy okazji zrobić trening. Jednym słowem: same korzyści.
„Jeśli chcesz, to pobiegnę, ale gdyby to zależało ode mnie, pojechałabym do domu”. Musiałam sobie pogadać, przetrawić sprawę. I tak w ciszy zanurzyłam się w walizce w poszukiwaniu butów. Wiedziałam, że za trzy kilometry będę zadowolona z tego wyboru. Zawsze najtrudniej jest się przełamać, przekroczyć swoją strefę komfortu, która krzyczy: „Anka, daj sobie spokój. Nabiegałaś się, dzisiaj spokojnie możesz odpocząć. Na cholerę Ci to truchtanie w skwarze? Jedź do domu dziewczyno”. Ale nie posłuchałam tej małej, rozkapryszonej dziewczynki w środku. Nie dałam się jej, nie uległam. Przebrałam się powoli, policzyłam do dziesięciu i namawiałam samą siebie: „Zobaczysz, będziesz zadowolona.” Byłam, i to jak!
Biegliśmy na luzie, we dwoje, razem – to tak rzadko się zdarza. Kiedy trenujemy, wybieramy tę samą trasę, ale każdy pokonuje ją swoim tempem. On krąży wokół mnie niczym satelita, a ja tylko dodatkowo się stresuję: czy nie biegnę za wolno, czy mam dobrą technikę i nie będzie obciachu, czy w tych legginsach mój tyłek nie wygląda źle? Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, a wokół nas z każdej strony wyrastały takie obrazy, że co kilka minut cisnęło mi się na usta: „Jak tu pięknie!” ale przecież nie mogłam przyznać. Przecież nie chciałam biec więc nie można się teraz obnażyć i stwierdzić, że to był świetny pomysł. A właściwie dlaczego nie? Wszyscy popełniamy błędy. Przecież się ucieszy, że nie żałuję, że mi się podoba, że jest przyjemnie. „Dziękuję, że mnie namówiłeś. Tu jest pięknie!” – uśmiechnęłam się mniej więcej na piątym kilometrze i pocałowałam go w policzek. Lubię ten słony smak. Nie ma nic bardziej seksownego niż mężczyzna zmęczony sportem…
Kiedy dobiegliśmy na miejsce, przybiliśmy sobie naszą tradycyjną piąteczkę, nalaliśmy sobie po lampce ulubionego wina, które czekało w domu i usiedliśmy na balkonie łapiąc ostatnie promienie słońca. To było to.
Po co ta opowiastka? Już dawno temu odkryłam pewną prawdę: osoby uprawiające sport dzielą się na dwie grupy: ludzi, którzy lubią łączyć wątki, wplatać trening w scenariusz dnia np. pobiec do babci, żeby ją odwiedzić, a potem wrócić i takich, którzy wolą wydzielić sobie czas na trening i potem załatwiać wszystkie inne sprawy, czyli pobiegać, rozciągnąć się, wziąć prysznic i pojechać do babci samochodem. I choć to do mnie nie pasuję, należę do drugiej grupy: jak trening to trening, jak odwiedziny babci, to odwiedziny babci. Nie ma gorszego i lepszego rozwiązania. Po prostu każdy z nas jest inny. Zawsze podziwiałam kolegów, którzy przybiegali do pracy. „Zobacz ile czasu w ciągu dnia oszczędzam: przywożę sobie rzeczy dzień wcześniej, przybiegam do biura, biorę prysznic i jestem już po treningu”. Świetnie, tylko jak ja pomyślę o tym, ile musiałabym się wcześniej naorganizować, żeby wiedzieć, co będę chciała założyć następnego dnia (znając życie zapomniałabym majtek albo butów na zmianę, jakiejś pierdoły, która utrudniłaby mi życie) to ja już wolę wstać pół godziny wcześniej, iść na trening, wrócić, wziąć w domu prysznic, przygotować się i jechać do pracy.
Przyznaję: nie lubię biegać, gdy jestem zmęczona po długiej podróży, nie czerpię wtedy z tego przyjemności. Wolę wrócić do domu, położyć się na trochę i ewentualnie wieczorem wyskoczyć na spokojny trucht, albo i wcale. Przecież trenowałam cały tydzień, nie ma powodu do tego, by mieć wyrzuty sumienia. Regeneracja wręcz wskazana. Nie lubię pakować do plecaka rzeczy, przekazywać znajomym do samochodu i mówić, że ja dobiegnę na miejsce. Bo już mam z góry wyznaczoną trasę: muszę być tu i tam o konkretnej godzinie. Nie lubię robić sobie przerw podczas wybiegań, bo mnie to wybija z rytmu. Pokochałam bieganie za wolność, za luz, za swobodę, za nieskończoną ilość możliwości, za przestrzeń i powietrze, więc każde umawianie się, strategia, plan odbiera mi trochę tej przyjemności. Tylko to wszystko, co lubię, dostałam podczas biegu „z samochodu do domu”. Okazuje się, że warto się przełamywać i próbować rzeczy, które wydają się „nie w naszym stylu”, „nie takie jak lubimy”, „inne niż my”, bo niby skąd możemy to wiedzieć, skoro nigdy wcześniej nie spróbowaliśmy?
Warto też przełamać się i raz na jakiś czas pobiec „na zmęczeniu” albo zrobić trudny trening w upale. „Jak będziesz mieć kryzys na zawodach, to przypomnij sobie wtedy jedną z tych niekomfortowych sytuacji. ”. A przypomnę sobie, bo najbliższy start już za tydzień. Będzie gorąco, będą duże przewyższenia, będzie wycisk 🙂 Zugspitz Ultra Trail – here I come!