Nie jestem idealna, wprost przeciwnie – często popełniam błędy. Podejmuję złe decyzję, chcę zrobić za dużo rzeczy na raz, do wielu spraw podchodzę zbyt emocjonalnie. Efekt jest taki, że nie zawsze udaje mi się osiągnąć to, co sobie założyłam. Co zrobić: raz się uda zrealizować plan, a innym razem nie. Ale nauczyłam się jednego: to, że coś nie wyszło, nie oznacza, że to „nie dla mnie”, że „trzeba odpuścić i wziąć się za coś innego”, to znaczy tylko tyle, że trzeba spróbować jeszcze raz, tylko zrobić to inaczej.
„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów” powiedział Albert Einstein. Niby wytarty slogan, a my wciąż w tym szaleństwie tkwimy. Ja też. Na szczęście raz na jakiś czas daje mi o sobie znać pewien tajemniczy głos wewnętrzny, który czule ale stanowczo szepcze: „Szczypczyńska – stop! Zastanów się, przeanalizuj, czy to, co robisz, ma sens. Czy prowadzi Cię do celu, który sobie wyznaczyłaś”. I tak słucham się tego głosu, bo uparcie wierzę, że intuicji trzeba ufać. Zatrzymuję się, sprawdzam, czy – wiecznie się spiesząc – nie pognałam w złym kierunku. Czy nadmiar zadań, które sobie sama wyznaczyłam, nie sprawił, że zapomniałam, co tak naprawdę jest dla mnie ważne. To nie dzieje się w jeden dzień, ta faza zwykle jakiś czas trwa: w końcu trzeba wziąć na tapetę życie we wszystkich jego aspektach. Zobaczyć, czy coś nie wymaga naprawy, udoskonalenia, nowego planu działania.
Kilka dni temu w ową fazę weszłam – nie wiem, czy to za sprawą jesiennej aury, zbliżającego się końca roku, czy jeszcze czegoś innego, ale jestem na etapie rozkładania wszystkiego na czynniki pierwsze. Nie jest to łatwe, bo często trzeba się przyznać do własnych hamulców, słabości, niedociągnięć. I niby mówi się, że nie warto rozgrzebywać tego, co nie wyszło, a ja rozgrzebuję. Wręcz babram się we własnych błędach, bo wiem, że dzięki temu lepiej zrozumiem, co poszło nie tak, co można zrobić lepiej, czego już na pewno nie powtarzać. Uczę się w ten sposób, czasem wywracam wszystko do góry nogami i próbuję od początku. I dotyczy to dużych spraw jak zmiana pracy, mieszkania, nawet kraju, jak i małych, którymi zajmuję się teraz, bo duże nie wymagają poprawek: nowy plan treningowy, skoro tamten nie przynosi efektów i przestał sprawiać frajdę, inny pomysł na naukę języka, bo obecny przestał się sprawdzać.
I tak sobie myślę, że grunt to stawić temu czoło, przyznać się samemu przed sobą: to nie działa. Miałam dziś być w tym miejscu, a nie jestem, bo A, bo B, bo C. I nie poddawać się, nie mówić: bo nie mam teraz na to czasu, tylko zastanowić się, jak ten czas znaleźć albo jaką metodę obrać, skoro tego czasu mam mniej. Dlatego szukam rozwiązań, by to A, B czy C nie sprawiło, że w ogóle przestanę działać albo – co gorsza – będę dalej marnować czas, energię, czasem też pieniądze na robienie czegoś, co nie przynosi rezultatów.
Dlaczego chciałam o tym napisać? Pytacie mnie często, jak to się dzieje, że – mimo wielu spraw na głowie – mam w sobie energię i chęć do działania. Właśnie dlatego, że przyjmuję tę strategię. I choć czasem naprawdę mam dość, najchętniej olałabym wszystko i powiedziała: „To nie dla mnie. Nie mam teraz na to czasu, nie daję rady”, to nie poddaję się, tylko zaczynam od nowa, ale inaczej.
Dziś np. uświadomiłam sobie dwie rzeczy:
- Znowu wybiłam się z rytmu i za mało czasu poświęciłam na trening uzupełniający. Patrzę, ile trudności sprawia mi wykonanie ćwiczenia, które kilka miesięcy temu robiłam z uśmiechem na twarzy. Teraz boli, jest ciężko, zastanawiam się dlaczego – bo odpuściłam. Zajęłam się innymi rzeczami, moja wina. Ale nic to, trzeba zacząć jeszcze raz – zaciskam zęby i startuję od początku. Za jakiś czas znowu będzie lżej.
- Moja nauka francuskiego nie przynosi pożądanych efektów od kilku tygodni. Nie dlatego, że metoda jest zła, ale moja dostępność czasowa się zmieniła. Czy to znaczy, że mam odpuścić? Nie, opracowuję właśnie inne rozwiązanie, które pozwoli mi się dalej rozwijać, biorąc pod uwagę moje inne codzienne aktywności.
I tak rozliczam się regularnie sama ze sobą. Analizuję, zastanawiam, co można zrobić inaczej, lepiej, z czego zrezygnować. Przypominam sobie, jakie mam priorytety, bo często tak gnam, że raptem zbyt dużo czasu i energii zaczynam poświęcać na rzeczy, które wcale nie są dla mnie ważne. Wymyślam rozwiązania, które mnie odciążą, pozwolą się skupić na tym, na czym powinnam, ale, zanim na takie trafię, czasem najpierw samą siebie wbiję w ziemię. Bez prób i błędów nie ma satysfakcjonującego zakończenia. No chyba, że masz wyjątkowego farta, ale ja w farta nie wierzę, a może raczej inaczej: nie liczę na niego. Wolę polegać na sobie i mieć wpływ na to, czy jestem szczęśliwa.
O, taką ma receptę na to, by mi się chciało iść do przodu…
Zdjęcia: Krzysztof Adamek