Znasz to uczucie, kiedy kończy się ważny związek? Z dnia na dzień zmienia się wszystko, choć teoretycznie nie zmienia się nic: mieszkasz w tym samym mieście (zazwyczaj), chodzisz do tej samej pracy, to samo jesz na śniadanie, a jednak wszystko smakuje inaczej. Przez pierwsze dni, tygodnie, czasem nawet miesiące czujesz się dziwnie, jakbyś żył na 50 może 60%. Częściowo jesteś tu i teraz, a częściowo nie wiadomo gdzie. Raptem jest Ci wszystko jedno, jaki film w kinie obejrzysz, bo i tak nie oglądasz go w pełnym skupieniu, co zjesz, bo i tak chwilowo nic nie smakuje tak, jak powinno. Trochę tak się czuję bez biegania. Trochę tak, jakbym zakończyła ważny związek, na szczęście wiem, że ukochany wróci 🙂
Nie ma tragedii, nie biegam dopiero od tygodnia. Zdarzyła się podobna przerwa na przestrzeni ostatnich 2 lat, ale wtedy leżałam z wysoką gorączką, totalnie osłabiona i nawet do głowy by mi nie przyszło, by iść pobiegać. Najzwyczajniej w świecie nie byłam w stanie. Teraz jest inaczej. Zaraz po maratonie w Berlinie obrałam kolejny cel: Hamburg. Uwielbiam to miasto, do tego termin bardzo mi pasował więc od listopada wzięłam się do roboty. Zimą pracowałam nad wytrzymałością i siłą. Do znudzenia „tłukłam kilometry” (280-310 miesięcznie), zmagałam się z podbiegami, pływałam. Potem doszła praca nad szybkością. Po drodze czasem sobie też w czymś wystartowałam: 15km, 10km, półmaraton w Pradze. Czułam już zmęczenie wysokimi obrotami, ale dopiero szykowałam się na ten gorący moment, kiedy będzie można sprawdzić, czy wszystko to, co robiłam przez ostatnie miesiące, miało sens. I gdy czułam się dobrze wytrzymałościowo i aż chciało mi się lecieć przed siebie podczas Orlen Marathon (miałam zrobić dłuższe wybieganie – 32km), noga tak bardzo dała o sobie znać, że nie chce odpuścić do teraz. Kiedy nakręciłam się już na start i z dnia na dzień coraz bardziej odczuwałam związane z tym podniecenie (znasz je na pewno), trzeba było raptem się zatrzymać. „Ale teraz? Ja nie chcę odpoczywać! Ja chcę biec przed siebie, chce dokończyć to dzieło, które budowałam przez tyle miesięcy!” – krzyczała mała dziewczyna, która wciąż jest we mnie i tupała nogą. „Idź biegać! Nie możesz teraz przestać!”. Na szczęście więcej jest już we mnie kobiety, która uspokoiła ją, przytuliła i powiedziała: „Poczekaj, odpocznij, jeszcze pobiegniemy nie raz i nie dwa”. Dlaczego o tym piszę? Dziś nie będzie o tym, co robić, by uniknąć kontuzji, o wadze rozgrzewki, rozciągania, wzmacniania, dbania o prawidłową technikę. Dziś będzie o tym, jak podejść do sprawy, gdy zdarzy się coś, co nie pozwoli Ci zrealizować zadania. Sama jestem zdziwiona, że tak łagodnie do siebie podchodzę i dlatego postanowiłam podzielić się osobistymi doświadczeniami, bo może ktoś z nich skorzysta.
Nigdy nie ma dobrego momentu na kontuzję
Mogłabym pomyśleć, że mam wyjątkowego pecha, bo kolano odezwało się tuż przed maratonem. To miał być bieg wieńczący cały cykl przygotowań i taka klapa. Ale czy to oznacza, że cała praca, jaką do tej pory wykonałam, pójdzie na marne? Nie! Forma jest i nawet teraz, kiedy nie biegam, nie zniknie. Jeszcze nie wiadomo, jak długo potrwa powrót do treningów, bo nie znam ostatecznej diagnozy, ale jedno jest pewne: to przecież nie będzie start od zera. A umówmy się: mogłoby być gorzej. Kolano mogłoby dać się we znaki też na 5 kilometrze ale nie treningu, a samego wyścigu. I co wtedy? Przez 38 kilometrów zastanawiałabym się nad tym, czy biec dalej, czy zejść z trasy? Podczas zawodów dużo trudniej jest podjąć taką decyzję i często mimo bólu, walczy się do końca.
Powoli, na spokojnie i stopniowo
Z takim podejściem przyjmuję do świadomości kolejne fakty i w ten sposób podejmuję decyzje. Co to znaczy? Małymi krokami dojrzewałam do tego, by zrezygnować. Najpierw zrezygnowałam z ambitnego celu, jaki sobie wyznaczyłam, czyli łamanie 3:30. Zrozumiałam, że nie uda mi się zrobić kilku ważnych treningów i sensowniej będzie odpuścić tym razem. Pomyślałam, że po prostu powalczę o to, by poprawić czas nawet o 30 sekund w stosunku do ostatniego maratonu (3:37:52). Dwa dni później już chciałam po prostu pobiec, przetruchtać tę trasę choćby nawet w 5 godzin. Kolejne dwa dni później, kiedy wyszłam na próbne truchtanie i nie byłam w stanie przebiec 1 kilometra bez ostrego bólu, podjęłam decyzję o tym, że wcale nie pobiegnę. Za bardzo kocham ten sport. Ok, może mogłabym się otejpować, wziąć coś przeciwbólowego i polecieć. Ale pytanie brzmi: po co? Po to, żeby mieć nieprzyjemny bieg, w czasie którego będę marzyć, by już zejść z trasy i nabawić się jeszcze większej kontuzji? O nie! Wolę nie biegać przez miesiąc, by biegać całe życie.
Kwestia podejścia
To, czy się załamiesz, czy spokojnie podejdziesz do sprawy, zależy tylko od Ciebie. Nie powiem, to nie jest łatwe. Kiedy wybiegłam w czwartek na pierwszą próbę i zobaczyłam, że niewiele jestem w stanie zdziałać, popłynęły łzy. Dotarło do mnie, że nie będę mogła zrobić czegoś, na co tak długo czekałam. Cieszyłam się na ten maraton tym bardziej, że Hamburg to jedno z moich ulubionych miast. Mieszka w nim mój brat ze swoimi córkami, mama też będzie na miejscu, miałabym na trasie fantastycznych kibiców w postaci najbliższej rodziny. Widziałam to oczami mojej wyobraźni za każdym razem, gdy miałam cięższy trening. Myślałam wtedy: „To wszystko pod Hamburg. Warto to zrobić, by później przeżyć taki bieg”. Obejrzałam piękną trasę i czekałam. Przykra sprawa, nie powiem, ale spojrzałam na to tak:
– Nie mogę biegać, ale mam szczęście, bo kontuzja nie wykluczyłam mnie ze sportu w ogóle, tylko z biegania. Wreszcie mam więcej czasu na pływanie, trening na siłowni, na jazdę na mojej nowo zakupionej rakiecie w postaci kolorowego roweru. Jasne, to nie to samo i brakuje mi biegania jak cholera, ale nie leżę i nie płaczę tylko wykorzystuję ten czas, by nadrobić zaległości w innych dyscyplinach. To bardzo ważne, bo w sytuacji, gdy jest się dość mocno wkręconym w jakiś sport i przyzwyczajonym do dużych obrotów, trzeba trzymać tempo. Żeby czuć się dobrze, idę np. na basen i daję z siebie wszystko. Cieszę się, że mam coś, co też lubię, a nie tylko bieganie. Będzie łatwiej przez to przejść. I ten rower w plenerze! Zakochałam się na dobre! Bardzo, bardzo polecam!
– Zaległości w aktywnościach sportowych to jedno, ale co dopiero, jeśli chodzi o życie towarzyskie! Nie pamiętam już kiedy ostatni raz poszłam gdzieś potańczyć i bez wyrzutów sumienia wypiłam 3 drinki, nie myśląc o tym, że jutro mam ciężki trening. Nie mówię, że zamierzam się teraz zalewać w trupa, już i tak nie umiem się pobawić do rana bez wyrzutów sumienia – to chyba typowa przypadłość osób, które zakochają się na zabój w jakimś sporcie. Ale parę drinków i tańce… raz na pewno skorzystam z takiej opcji. W końcu mam przedwczesne roztrenowanie!
– Kawa, kino, dobra książka, odnowa biologiczna, masaż – teraz jest czas na to, by być dla siebie samego bardzo dobrym, robić rzeczy, które sprawiają przyjemność.
– I ostatnie, ale chyba jednak najważniejsze: dobrzy ludzie wokół – z nimi dużo łatwiej przejść przez trudne rzeczy. Mówi się, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, ja też poznałam. Przy tej okazji dziękuję tym, którzy nie użalali się nade mną, nie współczuli, tylko od razu stanęli na wysokości zadania, pojawili się tam gdzie trzeba i pomogli działać. Dziękuję bliskim za zabieranie mnie na wycieczki rowerowe, do kina, na kawę i wszystkim tym, którzy napisali zaniepokojeni i podpowiedzieli jak działać. To miłe, że na co dzień uważacie, że ja pomagam Wam się zmotywować, więc kiedy ja znajduję się w trudnej sytuacji, jesteście ze mną. Mam najlepszych czytelników na świecie!
Oczywiście poza tym wszystkim najważniejsze jest to, by poznać ostateczną diagnozę, dlatego stanęłam na głowie i tak przeorganizowałam mój kalendarz, by jak najczęściej spotykać się ze specjalistami, rozciągać, konsultować. Zrobię wszystko, by wrócić do biegania, ale najważniejsze to zachować spokój i nie robić nic na siłę, dlatego postanowiłam się podzielić moim ostatnim doświadczeniem. Równowaga i zdrowe podejście przede wszystkim, przecież robimy to dla przyjemności!