Ja ostatnio na nic go nie miałam. Kiedy kochasz to, co robisz, bardzo łatwo możesz przesadzić. Przestajesz liczyć minuty, godziny, dni. Pracujesz non stop: jak nie w biurze, to w domu nad tekstem, jak nie w domu, to w plenerze nad zdjęciami, a na imprezie zamiast rozmawiać o filmach, książkach i życiu, wymyślasz kolejne projekty.
Przyznaję, ostatnio praca pochłonęła mnie do reszty. I nie chodzi wyłącznie o pracę zawodową, a o wszystko. Nie miałam czasu na sen, na posprzątanie mieszkania, a co dopiero na spotkania ze znajomymi, kino czy książkę? Do tego wszystkiego mnóstwo wyjazdów i życie osobiste wywróciło się do góry nogami. Przyszedł czas na różne decyzje, które trzeba było podjąć, na zmiany. Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Dopóki nie wybierzesz drogi, którą możesz pójść, wszystkie opcje są możliwe. To daje poczucie komfortu, jest bezpiecznie, ale to wcale nie znaczy, że dobrze. Ostatnio doszłam do wniosku, że życie jest zbyt krótkie, by robić rzeczy, które są “w porządku”. Stałam się wrogiem bylejakości. Jeśli mieszkanie, w którym spędzasz czas jest “ok”, ale nie wracasz do niego jak do oazy spokoju, warto się przeprowadzić. Jeśli praca jest “w porządku”, ale nie chodzisz do niej z przyjemnością i czekasz na weekend, warto się zastanowić nad przyczyną, żeby to zmienić, żeby znowu ci się chciało. W końcu w pracy spędzamy ogromną część życia – grzechem byłoby robić przez tyle czasu coś, czego nie lubisz. Jeśli coś się bardzo popsuło w związku, nie warto od razu go przekreślać. Dzisiaj trochę zbyt łatwo się poddajemy i wymieniamy na “nowszy model”. Warto dać szansę i spróbować, ale jeśli nic się nie dzieję przez tygodnie, miesiące, lata, pora to zmienić.
Biegałam, by pomyśleć, przemyśleć, zdecydować. Olałam wszystkie plany treningowe, wskakiwałam w buty i ruszałam przed siebie. Pomogło. Raptem przestałam patrzeć na sport w kategoriach treningu, zaczęłam dostrzegać i doceniać zupełnie inny wymiar biegania: to, że jest ono ważne samo w sobie. Przypomniały mi się te czasy, kiedy nie startowałam w żadnych zawodach, nie miałam pojęcia co to są podbiegi, nie miałam specjalnego stroju tylko wciągałam na tyłek bawełniane legginsy i biegłam przed siebie. Przecież takie bieganie pokochałam! Powrót do korzeni był bardzo pomocny.
Wszystko poukładałam, ostatnio wzięłam nawet kilka dni urlopu, by zrobić to, na co brakowało mi czasu. Zostałam w mieście, które kocham, żeby spotkać się z ludźmi, na których mi zależy, poczytać, posiedzieć na kawie, iść na spacer, nawet w deszczu. Jest cudownie! Wczoraj wyszłam na pierwsze dłuższe wybieganie po przerwie – szczerze mówiąc: bałam się. Coś się jednak odblokowało, poczułam moc, że to jest ten czas, by wyznaczyć sobie kolejny biegowy cel i powoli do niego dążyć. Na spokojnie, na wesoło, z przyjemnością, bo przecież o to w tym wszystkim chodzi! Tym razem będą to góry!