Pamiętam, jak tydzień przed narodzinami naszej córki, w domu była całkiem duża impreza. Rudzik właśnie złamał 3h w maratonie, odwiedzili nas znajomi, którzy też przyjechali na bieg, a na samych zawodach wypatrzyliśmy kolejnych. Oczywiście zaprosiliśmy do siebie na wspólne świętowanie, bo bez tego maraton się nie liczy. Byłam jedną z niewielu niepijących osób zatem mogłam sobie wszystko obserwować jak na dłoni. “Jak tam Tomek, robicie z Martą jeszcze jedno dziecko” – rozweselony Rudzik raptem wszystkich zachęcał do powiększania rodziny. Jeszcze nie wiedział, co go czeka. “O na pewno nie. Już wystarczy. To jest stres do końca życia” – podsumował Tomek, a ja już wiem, co miał na myśli.
Patrzę na Nelkę jak przebiera nogami na przewijaku i myślę sobie: Matko, teraz to jest laba. Ok, jest bardzo absorbująca, niewiele da się przy niej zrobić, ale przynajmniej wiem, że jest tam, gdzie ją odłożyłam. No mniej więcej, bo lubi się turlać, pełzać przed siebie. Powoli przypominam sobie te wszystkie przygody z mojego dzieciństwa i wiem, że będzie się działo!
Zabawa w wojnę
Pamiętam jak wkurzałam się na mamę, że nie pozwala mi grać na podwórku w wojnę. “Przecież to niebezpieczne! Kto w ogóle dał Wam ten nóż?” – pytała z przerażeniem w oczach, a ja nie mogłam pojąć, że nie podoba jej się nasza zabawa. Polegała mniej więcej na tym, że rysowało się na ziemi duży okrąg, dzieliło na kilka równych części (po jednej dla każdego uczestnika) i zaczynała się walka o grunt. Trzeba było rzucać nożem tak, żeby wbił się w ziemię sąsiada i wtedy odkrajało się część jego gruntu i przywłaszczało. Jakoś tak to szło mniej więcej. Dokładnie nie pamiętam. Dziś myślę sobie, że mieliśmy ogromny fart, że żadne z nas nie przepłaciło odciętym paluchem czy dziurawą piętą.
Najlepszy jest trzepak
Chyba nie ma nikogo, kto nie lubił zabaw na trzepaku? Wszelkiego rodzaju fikołki, piruety i inne cuda. Generalnie na trzepaku można było wszystko. Ograniczała cię tylko wyobraźnia i własne ciało, jednak to drugie, jeszcze bardzo elastyczne, zatem wystarczyło trochę poćwiczyć i problem z głowy. Nie było lęku, strachu, myśli na zasadzie: Ale co będzie, jeśli spadnę? Na moim podwórku trzepak wbity był w beton, nie w ziemię. Każdy upadek odczuwało się bardzo dotkliwie. Do dziś pamiętam jak przez kilkadziesiąt sekund leżałam na tym twardym betonie i nie mogłam złapać tchu. Jaki fart, że nie uderzyłam w niego głową… I nie mogłam wtedy pojąć cóż złego moja mama widzi w tym trzepaku…
W centrum Warszawy też można jeździć na sankach
Miałam to szczęście lub nieszczęście (zależy jak na to spojrzeć), że urodziłam się i wychowałam w Warszawie. Jakby tego było mało: w samym centrum tego wielkiego miasta, tuż przy obecnych Złotych Tarasach. Oczywiście wtedy inaczej to wyglądało, w miejscu wielu szklanych budynków rozciągały się wielkie trawniki, na których można było grać w piłkę, bawić się w berka czy rzucać wspomnianym nożem i pozbawiać kogoś gruntu (lub palca). Zazdrościłam tym dzieciom, które miały rodzinę na wsi i co kilka tygodni jeździły poza miasto, żeby pojeździć na sankach, lepić bałwany, a latem kąpać się w jeziorze. Okazało się jednak, że w samym sercu miasta też da się zjechać z górki. Wykorzystaliśmy do tego jakieś wały usypane przy okazji budowy ówczesnego hotelu Holiday Inn (dziś Mercury) i zjeżdżaliśmy z niewielkiej górki wprost na … al. Jana Pawła II czyli na bardzo ruchliwą ulicę zaraz po Marszałkowskiej czy al. Jerozolimskich. Owszem, cała zabawa polegała na tym, by zahamować kilka metrów przed ulicą, ale gdyby to się nie udało? Też nie mogłam się pogodzić z tym, że mama zabroniła mi tej zabawy.
Nie ma rzeki, jest fontanna
Jak to w centrum dużego miasta zwykle bywa: zbiornika z czystą wodą, gdzie można się kąpać, raczej nie uświadczysz. Ale były fontanny pod Pałacem Kultury i Nauki. Z uwielbieniem chodziliśmy do parku obok domu, gdzie można było schłodzić się w upały. Siadaliśmy na murku i moczyliśmy stopy, innym razem wchodziliśmy po kolana i chlapaliśmy się jak na basenie. Zabawa była przednia! Tylko mama nie była zachwycona jak jej wytłumaczyłam dlaczego jestem mokra. Pokazała mi któregoś dnia bardzo brudnego faceta, który ledwo trzymał się na nogach i oddawał mocz do fontanny. Podziałało skuteczniej niż przerażona mina mamy.
Pierwsze wino, pierwsza wódka
Albo pierwszy raz, kiedy jeszcze nie wiedziałam, że alkohol nie tylko rozwesela ale ścina z nóg, plącze język i jest przyczyną dolegliwości żołądkowych. Papierosy, które przecież moje nigdy nie były tylko koleżanki, brata koleżanki, kuzyna, sąsiada itd. A potem rozładowany telefon i powrót z imprezy do domu nad ranem. Mama siedziała na kanapie i całą noc na mnie czekała. “Oszalałaś? Trzeba było spać!” – nie mogłam zrozumieć tego, że nie położyła się jak człowiek tylko nie spała i jeszcze ma do mnie o to pretensje.
O losie! I to wszystko przed nami! Tomek miał rację: stres do końca życia! Ale też ile fajnych rzeczy! Ile emocji! To póki co idę się cieszyć tym, że Nelka leży tam, gdzie ją odłożyłam 😉
Miłego dnia!