Tak, wiem, wszyscy już ten serial widzieli, a ja urwałam się z choinki. Cóż, w grudniu można. I postanowiłam o tym napisać, bo jeśli jest coś, co w kilka minut potrafi mnie zrelaksować, rozbawić tak mocno, że muszę się powstrzymywać, by nie obudzić Nelki, to warto się tym podzielić. Panie i Panowie oto serial “Modern Family”.
Należę do tej grupy ludzi, która kocha tylko jeden serial i to jak! Miłością, która nie dostrzega upływającego czasu, nie boi się powtarzalności, przewidywalności ani rutyny. Mowa o “Friends”. Wszystkie sezony obejrzałam przynajmniej sześć razy, a pojedyncze odcinki dużo więcej. Po co? Dlaczego? Bo nie znam niczego innego, co równie szybko i skutecznie jest w stanie poprawić mi humor. “Friends” powierzchownie może sprawiać wrażenie serialu durnego – zupełnie jak mój drugi ukochany typ czyli “The Big Bang Theory”, ale jak się wdrożysz i dasz mu szansę, przekonasz się, że jest dobry na wszystko: gdy się rozstaniesz z facetem, i gdy właśnie zaczynasz randkować, kiedy zwolnią cię z pracy, i gdy dostaniesz awans. I nie przeszkadza ci to, że ten odcinek już widziałeś, nie drażni cię fakt, że został nakręcony dwadzieścia lat temu, bo trendy w make upie czy fryzury się zmieniły, ale problemy ani trochę. To jak z lekturą doskonałej książki: za każdym razem znajdziesz w niej dla siebie coś innego. Tak samo jest z “Friendsami”, które rozbawią zarówno studentów, singli, ciężarne, świeżo upieczone mamy jak i rozwodników. Przy okazji – właśnie w ciąży pokochałam Rachel jeszcze bardziej:
Chyba dość łatwo można się domyślić, że raczej nie jestem typem oglądającym seriale. Nie mam w domu telewizji tylko Netflix, by czasem zobaczyć jakiś film, a wolny czas wolę przeznaczyć na spacer z Nelsonem, dobrą książkę, trening czy kawę z koleżanką. Na palcach jednej ręki mogę wymienić seriale, które obejrzałam i to też jednym okiem, bo zwykle w czasie oglądania robię jeszcze przynajmniej dwie rzeczy: prasuję, obieram bataty i kroję na frytki itd. Ulubionych mam tylko kilka: “Friends”, “The Big Bang Theory”, “Sex and The City”, “Girls”, “Fargo”. Bawi mnie jeszcze nasza krajowa “Rodzinka.pl”. Generalnie ciężko mi znaleźć coś nowego, co mnie rozbawi, wciągnie, rozerwie. Upieram się przy tych swoich starociach i każda próba posmakowania czegoś nowego i tak kończy się na jednym. Tak, tak wstyd się przyznać, ale zauważyłam, że należę do tego upierdliwego gatunku ludzi, którzy przy każdej okazji mówią: “Był taki odcinek Friendsów, gdzie…”. No bo był taki odcinek. No życiowy serial, co ja poradzę? I takim życiowym serialem jest “Modern Family”.
Znajomi wymieniali ten tytuł wielokrotnie, kiedy prosiłam o podpowiedź, co warto obejrzeć, ale jakoś nie mogłam się zebrać. W końcu włączyłam i zamarłam, a raczej zakochałam się po uszy w każdym bohaterze po kolei. Bo ten serial to przede wszystkim genialne postaci: świetnie przemyślane i jeszcze lepiej zagrane. Moim absolutnym faworytem jest niejaki Phil Dunphy, który jest… po prostu cool dad:
Ale właściwie każda postać tutaj zasługuje na pokłony. Generalnie w uproszczeniu wygląda to tak: mamy postać, która spaja całość czyli Jaya Pritchetta. Jay jest ojcem Claire i Mitchella. Claire jest żoną cool dad czyli Phila… nie bez sensu to wyjaśniać. Jeśli macie ochotę, po prostu zobaczcie w wolnej chwili kilka odcinków i sami oceńcie, czy to serial, który poprawia wam humor. U nas pierwsza reakcja Rudzika była tak: “Kochanie, nie oglądaj tego. To jest po prostu głupie”, ale z czasem chyba dostrzegł ironię, celowe przerysowanie poszczególnych postaci i sam proponuje: “To co? 20 minut rozrywki przed treningiem?”. I tak należy do tego tematu podejść. To czysta rozrywka, która dodatkowo pomoże ci się nie irytować problemami rodzinnymi, bo tylko utwierdzi cię w przekonaniu, że dotyczą nas wszystkich i nie jesteś żadnym wyjątkiem. A nie ma nic lepszego niż humorem zabijać złość, frustrację, niechęć. No może jeszcze pięknym widokiem Glorii. To zdecydowanie moja druga ukochana postać: