“Live your dream” powtarza do znudzenia mój znajomy, który odniósł ogromny sukces. Lubi swoją pracę, a przy tym zarabia tyle, że nie musi się o nic martwić i właściwie może realizować każdą swoją fanaberię. Podróżuje po całym świecie, ma kilka domów rozsianych po Europie, jada w najlepszych restauracjach i przy każdej okazji delektuje się szampanem. “Jeśli o czymś marzysz, po prostu to zrób” – zawsze mnie pouczał. Phi! Takiemu to łatwo powiedzieć – myślałam. Jednak szybko przekonałam się, że im mniej masz, tym bardziej kreatywny musisz być w wytyczaniu planu działania, a to bardzo rozwija. Daje też ogromną satysfakcję, której byś nie odczuł, gdybyś miał wszystko podane na tacy. Nauczyłam się od niego wiele, ale przede wszystkim tego, że fakt, czy skończę na mrzonkach, czy na działaniu, wcale nie zależy od grubości portfela, tylko od postawy, jaką przyjmę.
“Żyj marzeniami” – tłumaczą wspomnianą dewizę. To pewnie jeden z najbardziej wytartych frazesów, jakie znasz. Trzeba być skończonym idiotą bez wyobraźni, żeby sobie coś takiego wytatuować – myślisz. Można też być mną 🙂 Mam kilka bardziej wyrafinowanych tatuaży, których wykonanie zabrało wiele godzin i wymagało nie lada umiejętności, ale mimo wszystko do tego małego, prostego napisu, którego wykonanie zajęło jakieś 20 minut, mam ogromny sentyment. Powiem więcej: uwielbiam go!
Od lat z przyjemnością na niego patrzę i wcale nie uważam siebie za kretynkę bezmyślnie kopiującą wytarte maksymy. Po pierwsze: różnego rodzaju sentencje stają się nimi z jakiegoś powodu. Zazwyczaj dlatego, że zaledwie w kilku słowach udaje im się zawrzeć pewną myśl, jest dla nas istotna. Po drugie: uważam, że szkoda czasu na samo myślenie o niebieskich migdałach. Marzenia są po to, by przekuwać je w plan. Zrozumiałam to jakiś czas temu i cały czas się tego trzymam. Jak to zrobić? A tak!
Nie miałam nigdy tak dogodnej sytuacji, jak wspomniany przeze mnie znajomy. Urodziłam się w zupełnie przeciętnej rodzinie, gdzie może nie klepaliśmy biedy, ale nie było też samochodu czy działki pod miastem. Kiedy zaczęłam żyć na własny rachunek, bywały i takie okresy, że co miesiąc skrupulatnie liczyłam każdy wydany grosz, by nie skończyć z pustą lodówką w połowie miesiąca. Najmocniej odczułam to chyba podczas dwóch lat, które spędziłam w Londynie. Mam wrażenie, że tam przerobiłam wszystko: znałam na pamięć cenę każdego produktu w różnych sklepach i po mleko chodziłam do jednego, a po jajka do innego. Wynajmowałam pokój w domu, gdzie mieszkało jeszcze 5 innych osób, w strasznej dzielnicy, gdzie bałam się chodzić po zmroku. Choć w domu po zmroku bałam się siedzieć jeszcze bardziej, jak kilka razy po włączeniu światła spotkałam gigantyczne karaluchy. A to pod prysznicem, a to w kuchni, a to w moim pokoju. Do dziś na to wspomnienie mam gęsią skórkę. Obleśne ale prawdziwe. I właśnie wtedy ów dobrze sytuowany znajomy, karmił mnie mądrościami typu: “Live your dream”. Śmieszne, co?
Ale pomyślałam sobie: Chłop ma rację! Zamiast siedzieć i marzyć, lepiej zastanowić się, co można zrobić, by owo marzenie zrealizować. Nawet gdyby miało to zabrać lata, nawet, gdyby kosztowało mnie wiele wysiłku i mnóstwa wyrzeczeń. Przecież nie muszę się od razu decydować. Fajnie byłoby po prostu wiedzieć, jakie kroki musiałabym wykonać, by być bliżej celu i dopiero wtedy postanowić: “Robię to!” albo “Nie robię”. Przecież czas i tak będzie płynął i to ode mnie zależy, czy nawet te mini kroczki, które wykonam, choć w niewielkim stopniu będą mnie zbliżać do marzenia. I zaczęłam tak robić.
Każdą myśl z gatunku:
“O matko! Ale fajnie byłoby wrócić do mojego zawodu!”,
“Poleciałabym sobie na kilka dni gdzieś daleko, żeby się oderwać od codzienności” albo
“Ale to musi być fajne uczucie przebiec maraton!”
zaczęłam analizować. Zastanawiałam się nad tym, czy ja naprawdę tego chce, czy tylko tak mi się wydaje? Jakie są po kolei kroki, żeby to zrealizować? Co ja konkretnie musiałabym zrobić np. ile pieniędzy zebrać, ile czasu trenować, żeby osiągnąć ten cel? Żeby było śmieszniej, okazało się, że większość rzeczy jest naprawdę w zasięgu moich możliwości. Owszem, często wymaga to cierpliwości, sporych nakładów pracy, rezygnacji z tego czy tamtego, ale kiedy wiesz, po co to wszystko, to już sam proces dochodzenia do tego, staje się przyjemnością. Serio!
I tak oto dwa miesiące później porzuciłam norę z karaluchami, wróciłam do Polski i szukałam pracy w moim zawodzie, za którym potwornie się stęskniłam (czasem warto coś stracić, żeby wiedzieć, jak bardzo to kochasz! – kolejny wytarty frazes, bez obaw, nie wytatuuję go sobie;). Wydałam wszystkie swoje oszczędności i poleciałam do Teksasu, a potem do Barcelony. Spłukałam się kompletnie, ale do dziś bardzo miło to wspominam – takie miałam marzenie. Dwa lata później wbiegłam na metę swojego pierwszego maratonu, choć gdy pojawiło się to marzenie, to ja w ogóle jeszcze nie biegałam!
“Pieprzysz!” – mruczysz sobie teraz pod nosem. Nie pieprzę. Jakie masz marzenia? Chcesz polecieć do Kalifornii i pobiegać w Parku Narodowym Yosemite? Nie dziwię się. Da się to zrobić. Owszem, nie jutro i być może nawet nie za dwa lata, ale jeśli z głową zaplanujesz wydatki, sprzedasz kilka sprzętów, których wcale nie używasz, zrezygnujesz z kilku mniejszych wyjazdów i nie kupisz sobie nowego telefonu skoro twój jeszcze działa, to polecisz tam szybciej niż myślisz. Przeanalizuj swoje wydatki, zastanów się, gdzie możesz wprowadzić oszczędności bez specjalnego obniżania komfortu życia, czyli zostaw tylko to, co jest ci absolutnie niezbędne i zrezygnuj z tego, z czego wcale nie korzystasz. Myślisz, że nie ma takich rzeczy? Zapewniam cię, że są! Rower, na którym nie jeździsz? Zapasowe żelazko? Naprawdę używasz wszystkich czterech zegarków, czy masz jeden ulubiony? Lokówka albo prostownica, którą użyłaś raz, ale ciągle masz nadzieję, że za chwilę będziesz mieć czas na układanie włosów? Mogłabym długo wymieniać, bo sama akurat robiłam porządki.
A może marzysz o wysportowanym ciele albo o Ironmanie? Ok, na to też trzeba czasu, ale każdy kiedyś zaczynał. Zacznij treningi od dziś. Nie lubisz swojej pracy? Chciałbyś mieć inny zawód? Poszukaj kursów, przeczytaj kilka mądrych książek. Naprawdę wierzę w to, że większość naszych marzeń da się zrealizować. Są tylko dwa problemy:
- To wcale nie jest nasze marzenie, tylko tak sobie gadamy byle pogadać na zasadzie: “Ale fajnie by było polecieć na Hawaje”.
- Jesteśmy leniwi i nie chce nam się poświęcić czasu na to, żeby zaplanować różne działania, które nas zbliżą do realizacji owego marzenia, a potem nie chce nam się ich wykonać.
- Nie wierzymy w to, że mamy wpływ na wiele rzeczy.
Dlatego w 2017 roku nie narzekaj, nie gdybaj, nie powtarzaj bezmyślnie: “Ale fajnie by było…” tylko działaj, żeby fajnie było. “Live your dream” i tyle.
Zdjęcia: Iwona Montel, Piotr Dymus