W ostatnich tygodniach miałam ogromne szczęście: w moje ręce wpadło wiele świetnych książek! W jednych zakochałam się ze względu na styl i język, w drugich za narrację, a jeszcze inne po prostu mnie wciągnęły. W myśl zasady, że złe książki też trzeba czytać, by umieć docenić te dobre, przebrnęłam i przez taką, którą uznałabym za najgorszą lekturę od lat. Oto zestawienie książek, które polecam lub odradzam na wakacje.Ian McEwan, Słodka przynęta
W Ianie McEwanie zakochałam się na zabój właśnie po tej książce. Jest w niej wszystko: literatura – sporo ciekawych przemyśleń, miłość i różne jej oblicza, namiętność, służby specjalne – w rozsądnej dawce i interesującym ujęciu, misja, ale przede wszystkim świetny język. Bohaterowie z krwi i kości, rozterki, które tak dobrze znamy, że zaczynamy się stresować w trakcie lektury. McEwan potrafi tak opisywać rzeczywistość, że co kilka stron pisałam do mojej przyjaciółki: Musisz przeczytać tę książkę, jest świetna.
Fabuła wciągnie Cię już od pierwszych stron, ale najwięcej przyjemności sprawi co innego: McEwan potrafi tak opisywać miejsca, zapachy i smaki, że w trakcie lektury będziesz z nim pić schłodzone Chablis, zajadać się polentą w leśnym domku i owocami morza w świetnej restauracji, na twarzy nieraz poczujesz powiew wiatru od morza. Do tego ciekawa narracja i zaskakujące zakończenie. To naprawdę jedna z najlepszych książek, jaką ostatnio czytałam. Koniecznie ją wpisz ją na swoją listę.
Ian McEwan, Ukojenie
McEwan tak bardzo mnie zachwycił, że od razu uzupełniłam domową biblioteczkę o kolejne jego tytuły. Dawkuję sobie tę przyjemność: nie czytam wszystkich na raz. Robię sobie skoki w bok i sięgam po innych autorów, żeby wydłużyć mój płomienny romans z McEwanem, tak długo, jak tylko się da!
Nie mogłam się jednak powstrzymać i skusiłam się jeszcze na króciutkie Ukojenie. Świetny język, ale tego już się spodziewałam. Genialne opisy miejsc – w tym wypadku pospacerujesz dusznymi uliczkami Wenecji – i stanów emocjonalnych: poczujesz zmęczenie z powodu nieprzespanej nocy, palące słońce, pragnienie i lekkie znużenie kochanków, którzy jeszcze coś do siebie czują, ale motyle w brzuchu mają już dawno za sobą. Upał wszystko spowalnia do tego stopnia, że momentami lektura może się wydawać lekko nudnawa, ale dwie rzeczy nie pozwolą Ci jej odłożyć: po pierwsze sposób, w jaki jest napisana, po drugie poczucie pewności, że zaraz wydarzy się coś zupełnie nieoczekiwanego. To taka cisza przed burzą. I burza faktycznie nadchodzi. Jest szybka, gwałtowna i bardzo brutalna. Zamknęłam książkę i do dziś nie umiem powiedzieć, czy mi się podobała, czy nie… Pierwsza myśl: właściwie na co mi ta dziwaczna historia? Ale może właśnie dlatego warto ją przeczytać? Dla formy na pewno! Co do fabuły… nadal nie wiem 😉
Julian Barnes, Jedyna historia
Za to jeśli chodzi o Jedyną historię jest to kolejna – obok Słodkiej przynęty – książka, co do której bez wahania powiedziałabym: jedna z najlepszych, jaka wpadła mi w ręce w ostatnich miesiącach, nawet latach. Co kilka stron chciałam zaznaczać fragment i podesłać go komuś znajomemu.
Zaczyna się jak typowy romans, o ile związek między dziewiętnastoletnim chłopcem i czterdziestoośmioletnią kobietą można nazwać czymś typowym. Pierwsze spotkanie, słowa, gesty, seks. Nie ma ckliwości ale są emocje.
Fabuła z każdą stroną wciąga coraz mocniej, a postaci dają się poznać coraz lepiej, zrozumieć, aż zżywamy się z nimi tak bardzo, że ciężko książkę odłożyć.
To piękna opowieść o miłości, która pozwala przejść przez różne jej fazy: od skrępowania, przez totalną fascynację, do smutnego upadku, na który czasem nie mamy wpływu. Wszystko to opowiedziane w taki sposób, że… brak mi słów. Świetna!
Do tego genialne zabiegi związane z tym, jak patrzymy zdarzenia z perspektywy czasu, a jak wtedy, gdy się dzieją. Warto też zwrócić uwagę na narrację: Barnes bawi się z czytelnikiem i zmienia formę komunikacji w zależności od tego, co opowiada…
Powiem raz jeszcze: świetna książka!
Amo Jones Srebny łabędź
Czasem tak już w życiu bywa, że po świetnej książce, o której chcemy trąbić całemu światu, przychodzi czas na nieco gorszą. Jak to się stało, że sięgnęłam po Srebrnego łabędzia? A tak, że na Targach Książki w Warszawie zobaczyłam tłumy trzynasto- może czternastolatek, które z wypiekami na twarzy ciągnęły matki za rękawy i mówiły: „Jezu, mamo to jest taka świetna książka! Nie mogłam jej odłożyć!”. Skuszona taką rekomendacją, musiałam ją przeczytać i choć spodziewałam się, że raczej nie zachwyci mnie językiem czy świetnymi dialogami – by to wiedzieć, wystarczyło zapuścić żurawia i zatrzymać wzroku na pierwszej lepszej stronie – ale chciałam wiedzieć, co teraz porywa nastolatki. Z takiej sag
Mamy tam bardzo dobrze opisaną przyjaźń, odnajdywanie się w nowym miejscu, wśród nowych rówieśników i przede wszystkim pierwszą miłość, kiedy jeszcze wierzymy, że będzie trwać do końca życia i jesteśmy gotowi zrobić dla niej wszystko. WSZYSTKO!
Ale w Srebrnym łabędziu tego nie ma. Są za to papierowe postaci, które wychowały się w bogatych domach, a ich najlepszym przyjacielem jest złota karta taty. Sprawy takie jak: matka zabiła kochankę ojca, a potem popełniła samobójstwo, nie przyczyniają się do traumy, są raczej powodem do żartów i czynnikiem podnoszącym atrakcyjność w szkole. Nie ma miłości, jest za to dużo seksu, przepraszam pierdo…nia, bo tak się do siebie mówi po pierwszym razie, cytuję:
– Ja pierdolę – szepczę ochryple.
– Taa, mała, właśnie cię wypierdoliłem – przesuwa nosem po moim czole, nosie, a potem jego usta lądują na moich, częstując mnie smakiem mojej cipki. Ściska mi pierś, kolanem rozchyla uda i ociera się fiutem o łechtaczkę.
Cóż, nie to, żebym o seksie czytać nie lubiła, wprost przeciwnie, jednak wolę członki, penisy i męskości od fiutów i kutasów, których w Srebrnym łabędziu mamy na pęczki.
Ale te po prostu nieatrakcyjne i bez polotu seksualne opisy to nie jest główna wada tej książki. Sadząc po zainteresowaniu na InstaStories, jest sporo osób, którym takie ujęcie seksu wystarczy i działa na wyobraźnię i to jest ok. Załamało mnie co innego: postaci bez charyzmy, nieudane opisy miejsc, zero zmysłowości, wyłącznie akcja i to też taka wiecie… taka sobie. Mamy bardzo niezgrabne zdania z gatunku: „Na końcu ciągnącego się bez końca podjazdu…” pewnie wiele można „zwalić” na tłumaczenie, jak choćby irytujące „odklejanie się od ściany”, którego zupełnie nie rozumiem. Niemal na każdej stronie, ktoś „odklejał się od ściany”. Nawet opisy wyglądu „boskich chłopców” ograniczają się do tego, że każdy z nich ma „twardy tors” (już naprawdę nie mogłam tych twardych torsów zdzierżyć) i oczywiście „grubego fiuta”. O beznadziejnej kreacji głównej bohaterki, która po prostu jest nieautentyczna, już nie wspomnę. I tak za dużo miejsca już poświęciłam tej lekturze i znając życie, zachęciłam do lektury zamiast zniechęcić 😉 Może to i dobrze? Trzeba wiedzieć, co się teraz czyta z wypiekami na twarzy w wieku lat nastu. Mnie i moje koleżanki kręciły opisy u Whartona, które uważałyśmy za odważne, dzisiaj kręci Amo Jones.
Jerzy Pilch, Spis cudzołożnic
Po Srebrnym łabędziu mój umysł mnie błagał, żebym nakarmiła go czymś dobrym i tym samym podleczyła. Sięgnęłam po Jerzego Pilcha, który już po pierwszej stronie mnie poklepał po plecach i powiedział: „Nie martw się. Będzie dobrze!”.
I choć nie była to odskocznia w lekkie i przyjemne klimaty, to na pewno w świetny język, genialne postaci i przede wszystkim zmysłowość. Czasem jest brudno, śmierdząco, ale Pilch pisze w taki sposób, że odczujesz to całym sobą.
W Spisie cudzołożnic mnie osobiście najbardziej urzeka sposób patrzenia na świat głównego bohatera. Szczery do bólu, momentami bawi, za chwilę irytuje, a czasem sprawia, że go nienawidzisz, ale wzbudza emocje, żyje. Dziękuję ci Jureczku, że mnie uleczyłeś soczystym kawałkiem dobrej literatury!
Laura Marshall, Dawna znajoma
Jeśli czytacie mnie od dawna, pewnie zauważyliście, że dość rzadko sięgam po thrillery czy kryminały. Czy to znaczy, że ich nie lubię? Nie! Bardzo je lubię tylko muszę mieć na nie ochotę, bo na co dzień rzeczywiście wole klimaty takiego Barnes’a czy McEwana. Ale lubię dobre kryminały: uwielbiam Miłoszewskiego, przede wszystkim za tę dbałość o szczegóły w opisach miejsc, za psychologię postaci. To samo z Katarzyną Bondą. Ostatnio odkryłam też Maxa Czornyja, ale o nim już następnym razem.
Dawna znajoma po kilku dwóch czy trzech pierwszych strona zrobiła na mnie średnie wrażenie. Nawet przeszło mi przez myśl, żeby ją odłożyć, bo kupka książek, które chcę przeczytać, rośnie, a czas mija. Sięgnęłabym jednak dna, jeśli dałam szansę Srebrnemu łabędziowi, a odłożyłabym Dawną znajomą więc zaczęłam czytać dalej. I dobrze! Bo już po kilku kolejnych stronach dałam się wciągnąć Laurze Marshall.
Mamy dobrą historię, ciekawe postaci, kilka zwrotów akcji, ale co dla mnie w tego typu książkach jest najważniejsze, jest tutaj sporo pobocznych tematów, które zmuszają do refleksji: bezmyślne gnębienie koleżanek, które przecież może zostawić ślad do końca życia, problemy matek samotnie wychowujących dzieci, relacje z byłymi partnerami, social media.
To lekka, wciągająca lektura, którą naprawdę ciężko odłożyć (wyciągałam ją wszędzie, by sprawdzić, co było dalej), którą polecam, szczególnie na wakacje czy długie jesienne wieczory, które niebawem nas dopadną.
Witkiewicz/Rogoziński, Biuro M
Ale rozrywać się można nie tylko przy dobrym thrillerze czy kryminale. Kto nie lubi się pośmiać? Biuro M. to druga już książka duetu Magdalena Witkiewicz i Aleksander Rogoziński. Lekka, przyjemna i naprawdę zabawna. Świetnie nakreślone postaci z ułomnościami i problemami, które wszyscy doskonale znamy, wciągająca historia i miłość! Bardzo dobra komedia romantyczna, taka ku pokrzepieniu serc. Kilka słów o fabule:
On – życiowy pechowiec. Czego się nie tknie, zamienia w katastrofę. Na szczęście, zawsze może liczyć na pocieszenie w kobiecych ramionach.
Ona – kiedyś całkiem ładna dziewczyna, dziś ukryta pod kilkoma warstwami szaroburych swetrów i strasząca wiecznie naburmuszonym wyrazem twarzy. Nie wierzy w miłość i związki. Jedynym mężczyzną w jej życiu jest pozbawiony męskości kot.
Oboje zaczynają pracę w biurze matrymonialnym, prowadzonym przez szefową z piekła rodem. I choć wydaje im się, że ich zajęcie będzie miłe, proste, a nawet nieco nudne, to szybko przekonują się, że kojarzenie par to wyjątkowo trudne zadanie. I że można przy nim nie tylko przeżyć przygody jak z filmu grozy, to jeszcze nabrać wątpliwości, czy w dzisiejszych czasach romantyzm to coś więcej niż tylko hasło w słowniku…
Bardzo polecam. Śmiałam się na głos wiele razy!
Marta Obuch, Wiedźma w winie duszona
Podobnie w przypadku Marty Obuch. Lekko i przyjemnie z tą różnicą, że tutaj mamy bardziej klimaty Joanny Chmielewskiej. Bardzo dobrze się bawiłam, ale co ja tu będę gadać, najlepiej jak sami przeczytasz początek i ocenisz, czy to Twój klimat:
Wiedźma w winie duszona – przeczytaj fragment
Mam nadzieję, że do czegoś się przydałam, lecę czytać dalej, by mieć się z czym meldować za kilka tygodni! Miłego dnia!