Nie da się nie zauważyć, że lubię sport. Lubię, to może nawet za mało powiedziane, bo kilka dni bez treningu i nie jestem już tą samą osobą. Robię się opryskliwa, złośliwa, dużo łatwiej jest mnie wyprowadzić z równowagi. Teraz, kiedy jestem mamą, sport już w ogóle jest mi potrzebny do życia niczym powietrze. Ale mam jeszcze inną pasję, może nawet większą, bo towarzyszy mi dużo dłużej, właściwie przez całe życie: słowo pisane. Kocham je w każdej formie: dobrej książki, błyskotliwego tekstu piosenki, zaskakującego opowiadania. Czytam, kiedy tylko mam wolną chwilę. Dlatego postanowiłam raz w miesiącu dzielić się z wami tym, na co wpadłam w danym miesiącu. Dziś pierwszy tekst z cyklu: “Książki, które przeczytałam”.
Na co miałam ochotę we wrześniu? Poczułam się na siłach, żeby odejść od ultra lekkich rzeczy, które czytałam podczas nocnego karmienia i pierwszych tygodni z Nelką, czyli np. od Bridget Jones, gdzie nie trzeba się zagłębiać w fabułę, pamiętać zbyt wielu postaci, można czytać po kilka zdań i bawić się do łez. Zaczęłam od:
1.”On Writing: A Memoir of the Craft” – Stephena Kinga. Przeczytałam w oryginale. Cel: miałam ochotę na nowo wkręcić się w czytanie i pisanie. Udało się!
Co do samej osoby Stephena Kinga zawsze miałam mieszane uczucia. Z jednej strony uważam, że jest świetny w tym, co robi, bo do dziś pamiętam, że w wieku 16 lat bałam się w nocy iść do toalety, kiedy czytałam “To”. Niby umawiałam się już na randki i dawno miałam za sobą pierwsze piwo, a tak działały na mnie jego słowa, że bałam się krwiożerczego klowna, który w każdej chwili może wyskoczyć z kanalizacji i ugryźć mnie w tyłek. Poważnie! Z drugiej jednak, wiem, że nie wszystkie jego książki są równie dobre (trudno się dziwić, napisał ich ponad 60!) no i literatura grozy, fantasy i science fiction to nie jest do końca moja rzecz. Po prostu czasem mam ochotę na ten dreszczyk i nic więcej. Jednak dzięki temu, że przeczytałam “On Writinng” dużo bardziej zaczęłam szanować Kinga. Zobaczyłam w nim kogoś więcej niż faceta, który siedzi w luksusowym domu i pisze po to, by zarobić kolejne miliony. Dla mnie to pisarz z ogromną pasją, któremu, dzięki ciężkiej pracy udało się przekuć swój talent w dolary.
Książka jest podzielona na dwie części: pierwsza to biografia autora, a właściwie krótki jej wyimek skupiony wokół jego dzieciństwa, młodości i tego, jak to wszystko się zaczęło, druga to konkretna lekcja tego, jak pisać, by robić to dobrze. I choć myślałam, że pierwsza część mnie nie specjalnie zainteresuje, z uwagi na to, że jakąś wielką fanką Kinga nie jestem, to przeczytałam ją z przyjemnością. Druga zainspirowała mnie do tego, by w wolnej chwili wrócić do pisania opowiadań, które lata temu chowałam do szuflady. Tak dla siebie, dla czystej przyjemności.
Najważniejsze lekcje, jakie wyniosłam z tej książki?
- Trzeba być odważnym i nie bać się tego, że pisząc kogoś urazimy.
- Żeby pisać, nie trzeba zamykać się na kilka miesięcy w domku w górach, jechać na tzw. “writers retreat” czy robić to po nocach. King jest pierwszym pisarzem, na jakiego się natknęłam, który skrupulatnie wyznacza sobie pory w ciągu dnia, kiedy siada i pisze. Katarzyna Bonda czy Jacek Dehnel piszą po nocach jak pisarze z krwi i kości na co świeżo upieczona, trenująca mama sobie pozwolić nie może choć i tak lubię wstać o 4 i usiąść do laptopa.
- Warto czytać wszystko, co wpadnie nam w ręce. Nie gardzić żadnym autorem, bo czytanie słabych książek, to też doskonała lekcja pt,: “Jak nie pisać!”
Dowiedziałam się sporo ciekawych rzeczy na temat dialogów, kreowania postaci i wprowadzania ich w świat przedstawiony. Nie nudzę więcej, jeśli lubisz literaturę, po prostu przeczytaj tę książkę. Nawet jeśli nie jesteś fanem Kinga albo najzwyczajniej w świecie dobrze go nie znasz.
2. J.K. Rowling “Trafny wybór” to kolejna pozycja, jaką przeczytałam we wrześniu. Mam uśmiech na twarzy, kiedy myślę o tej książce, bo niejako kamień spadł mi z serca, kiedy ją przeczytałam. Dlaczego? Bo mam ją w trzech wersjach: kilka lat temu kupiłam ją w oryginale podczas wypadu do USA, potem dostałam na urodziny polskie tłumaczenie, aż wreszcie wpadł mi w ręce e-book. Teraz już nie było mowy o wykręcaniu się: “bo zbyt drobna czcionka”, “bo Nelka jest mała i nie mam jak czytać po ciemku”.
3. Katarzyna Grochola “Trochę większy poniedziałek” – po tę książkę sięgnęłam przez przypadek. Pomyślałam tak: mam ochotę na współczesnych polskich pisarzy. Kupiłam kilka książek Grocholi, bo pomyślałam, że to wstyd, że nic jej do tej pory nie przeczytałam i dwie pozycje Jacka Dehnela. Wiem, zestawienie od czapy, ale lubię sobie przeplatać i czytać bardzo różne rzeczy.
4. Katarzyna Grochola “Houston, mamy problem!” Zachwycona tym, w jak dobry nastrój wprawiła mnie lektura felietonów Grocholi, jeszcze tego samego dnia kupiłam 3 kolejne jej książki i stwierdziłam, że przekornie zacznę od takiej, której bohaterem jest facet, trzydziestodwuletni operator filmowy, który chwilowo nie ma szczęścia w życiu.
Jeremiasz właśnie rozstał się z miłością swego życia, stracił pracę, która jest jego największą pasją i stara się jakoś pozbierać do kupy. To bardzo lekko i przyjemnie napisana powieść, która cię rozbawi, wzruszy, a nawet wciągnie. W sam raz na wakacje! Wiadomo, nie jest Dostojewski, czy Dickens, do którego teraz się przymierzam, ale nie o to chodziło. Cieszę się, że sięgnęłam wreszcie po Grocholę, bo już wiem na czym polega jej fenomen. Moim zdaniem jest absolutnym mistrzem swojego gatunku. Trochę takim naszym Kingiem tylko literatury kobiecej. No, to koło się zamknęło. Od Kina zaczęłam i na Kingu kończę.
Październik rozpoczęłam lekturą “Domu sióstr” Charlotte Link, ale o tym już za miesiąc…