Sama nie wiem, jakim cudem udało mi się tyle przeczytać! Nie, wróć, wiem! Po prostu wcześniej się kładę i czytam w łóżku korzystając z tego, że Nelka śpi no i czytam w nocy, kiedy po karmieniu nie mogę zasnąć. A tak na serio: po prostu czytam wszędzie, gdzie się da połknąć nawet jedną stronę. W październiku wpadło mi w ręce kilka świetnych książek. Dla urozmaicenia sięgałam po różnych autorów i różne gatunki, a dzięki tym eksperymentom w jednej pisarce wręcz się zakochałam po uszy. Już mówię co i jak!
“Za ścianą” Sarah Waters – tak, tak to o Sarze Waters mowa, dlatego od niej zaczynam. Pamiętam, że jej książki miałam w domu kilka razy: a to koleżanka mi pożyczyła, kiedy jeszcze mieszkałam w Londynie, a to sama przyniosłam z biblioteki i jakoś ciągle coś się działo, że żadnej z jej książek nie przeczytałam. Fakt, że jej powieści są grubymi tomiszczami (np. “Za ścianą” to 656 stron) nie ułatwiał sprawy.
Na szczęście na Kindle nie widzę tego ciężaru więc w słodkiej nieświadomości pochłaniam dzieła, które zawsze chciałam przeczytać. Sarah Waters to fantastyczna pisarka! Od razu kupiłam kolejne jej książki! Dlaczego? Jest wiele powodów. Przede wszystkim doskonale włada piórem: ma świetny język (jestem teraz na etapie czytania po polsku, bo dawno tego nie robiłam, ale kupię też jej książki w oryginale, bo czuję, że wtedy jeszcze bardziej można się rozsmakować w każdym zdaniu). Fabuła, postaci, dialogi – to wszystko jest tak doskonale dopracowane, że nawet zmęczona mama totalnie odrywa się od rzeczywistości i przenosi do Londynu sprzed stu lat. Mamy tutaj wszystko: tajemnicę, mroczny klimat, romans, namiętność i zbrodnię. Do tego autorka dostarcza nam różnych emocji po kolei: najpierw poznajemy bohaterów i okolicę, zaprzyjaźniamy się z nimi, później przeżywamy ciekawy romans, na własnej skórze czujemy namiętne pocałunki i intensywne orgazmy, a potem stajemy się świadkami morderstwa. Na tym nie koniec! Jesteśmy dopiero w połowie lektury… co się dzieje dalej? Po prostu przeczytajcie. Sarah Waters jest dla mnie doskonała pod każdym względem. Zarwałam dwie noce, żeby wiedzieć, co będzie dalej! To taki współczesny Dickens! Czytam teraz inną jej książkę, ale o tym za miesiąc…
“Dom sióstr” Charlotte Link. To była pierwsza książka, która mi wpadła w ręce w październiku. Trafiłam na nią nietypowo: miałam ochotę przeczytać jakiś dobry romans, ale taki, który jest ciekawy, np. dzieje się na tle innych ważnych wydarzeń, a nie słodko-pierdząca miłostka. Choć nie mówię – czasem i takie mam chęć przeczytać. Może w listopadzie? Kto wie, kto wie. W każdym razie kogo najlepiej się poradzić? Pisarza, który sam przecież dużo czytać musi. Bez zastanawiania się napisałam do Magdaleny Witkiewicz – mam przyjemność ją znać – i poprosiłam o radę. “Magda, poleć coś, co Tobie się ostatnio spodobało!”. No i Magda poleciła mi “Dom sióstr” Charlotte Link.
Rzeczywiście fabuła porwała mnie od początku. Nie jest to słodkie, banalne romansidło, tylko świetna powieść o losach rodziny, o wojnie, o kobietach walczących o swoje prawa, o przyjaźni. Wątek miłosny powraca wielokrotnie, ale tylko jako tło. Jest i tajemnica, i zbrodnia, i historia – no wszystko jest. I choć często przyjemnie nie było, miałam wrażenie, że dzięki tej lekturze bardziej doceniam to, co mam, a problemy wokół wydają mi się błahe. “Matko, wyobrażasz sobie, jak ciężko było ludziom z małymi dziećmi w czasach wojny?” – powtarzałam co jakiś czas do Konrada. Spodobał mi się też fakt, że w jednej powieści mamy dwie: współczesną (rok 1996) i tę sprzed ponad pięćdziesięciu lat. “Mam dwie dobre książki w jednej” – śmiałam się kiedyś przy śniadaniu. No dobra, wystarczy mojego wywodu, więcej nie powiem. Charlotte Link co prawda nie jest Sarah Waters, ale przeczytać naprawdę warto. Ciekawa narracja, świetnie skonstruowane postaci, bardzo dobrze zbudowane napięcie – jednak znowu zarywałam nocki, a kiedy skończyłam to jakoś tak szkoda mi było rozstawać się z bohaterami, a to fajne uczucie. Do tego wszystkie opisy namalowane słowem z wielką wrażliwością, dzięki czemu naprawdę można poczuć na sobie wilgoć lochów, upalne słońce letnich spacerów w Yorshire, zapach trawy i smak dobrej whisky.
“Zielone drzwi” – Katarzyna Grochola. Po sadze rodzinnej, która wciągnęła mnie bez reszty, stwierdziłam, że przyda mi się chwila na oddech. Chciałam sięgnąć po coś lżejszego, zabawnego ale nie durnego. Wiadomo, że po moich ostatnich doświadczeniach wybór padł tradycyjnie na Grocholę. I słusznie, bo wraz z lekturą “Zielonych drzwi” wszystkie moje zachcianki zostały spełnione.
Kaśka, jak sama na końcu wyznaje, opisuje swoje życie. Nie ma tutaj fikcyjnych bohaterów ani zmyślonych sytuacji. Pewnie dlatego śmiałam się do łez, a innym razem wzruszałam tak mocno, że szłam do Rudzika i mówiłam: “Boże, kochanie, jakie my mamy szczęście, że jesteśmy zdrowi, a nawet nie umiemy tego docenić…”. Dlaczego warto sięgnąć po tę książkę? Odpowiedź jest prosta: bo dzięki niej przypomnisz sobie zabawy na podwórku, ściąganie na matematyce, zabawnego nauczyciela historii, bezsensowne zajęcia z przysposobienia obronnego. Przeniesiesz się na moment na obóz harcerski albo przypomnisz sobie wypady w góry, a na ustach znów poczujesz smak pierwszego pocałunku. Staż, praca, pasja, przyjaźń, relacje damsko-męskie, macierzyństwo, choroby, śmierć – jednym słowem “życie”. I ta książka jest właśnie o życiu. Poleciłam ją mojej mamie mówiąc: “Przeczytaj, oderwiesz się od rzeczywistości, trochę pośmiejesz, trochę wzruszysz”. Zadzwoniła do mnie dwa dni później i powiedziała: “Co Ty mi poleciłaś? Ta książka jest taka smutna!” – a ja jakoś nadal uważam, że w gruncie rzeczy jest bardzo pozytywna. Przecież życie często jest gorzkie, trudne, smutne, ale to od nas zależy jak na to wszystko spojrzymy.
Jednak uwaga: jeśli czytasz ją zaraz po lekturze “Trochę większego poniedziałku”, który polecałam w zeszłym miesiącu, znajdziesz tu kilka wątków, które się powtarzają. Z kolei dla fanów i tych, którzy świetnie znają wszystkie książki Grocholi (ja jeszcze nie należę do tej grupy) jest walor dodatkowy: dowiecie się kto był inspiracją dla poszczególnych postaci i które wydarzenia były prawdziwe 🙂
“Kasacja” Remigiusz Mróz
“Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu” Jacek Dehnel
Doskonałe felietony! Do Dehnela zabierałam się też już od wielu lat i aż wstyd się przyznać, że dopiero teraz udało mi się przeczytać coś, co wyszło spod jego pióra. Jestem zachwycona! Jak sam tytuł sugeruje “Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu” to zbiór felietonów na rozmaite tematy, które jednak zawsze gdzieś tam krążą wokół literatury. Czytałam je wybiórczo, więc jeszcze do nich wrócę, ale to prawdziwa rozkosz, serio! Są błyskotliwe, zabawne, inteligentne i można się z nich wiele dowiedzieć. Niektóre wręcz były za mądre na nocną lekturę przy cycu 😉 Polecam każdemu, kto kocha literaturę.
W październiku, oprócz wspomnianych wyżej “Zielonych drzwi” przeczytałam jeszcze 3 książki Katarzyny Grocholi:”Zagubione niebo”, “Przegryźć dżdżownicę”, “Nigdy w życiu!”.
“Zagubione niebo” to zbiór opowiadań, które szczerze powiedziawszy najmniej przypadły mi do gustu, jeśli chodzi o twórczość Grocholi. Ale tak to zwykle bywa z tomikami opowiadań: znajdą się takie, które powalą Cię na kolana albo nie dadzą zasnąć z wrażenia i takie, których nie chce się kończyć. Jednak wszystkie przeczytałam. Tym razem nie będzie wesoło, ale wciąż lekko mimo tego, że mowa o trudnych tematach. Czy polecam? Ja polecam “Zielone drzwi”, “Trochę większy poniedziałek” i koleją pozycję z tego miesiąca:
“Przegryźć dżdżownicę” – genialna opowieść o zdradzie, porzuceniu, radzeniu sobie z trudnymi emocjami, wybaczaniu, obsesji. Świetnie napisane – czyta się jednym tchem w półtorej godzinki. Miałam wrażenie, że sama przeżywam każdy z opisanych stanów. Jak się czuje oszukana kobieta? Co się dzieje, kiedy próbuje wybaczyć, ale wyobraźnia wciąż podsuwa złe obrazy? Naprawdę bardzo polecam! To tylko godzina czy półtorej, za to bardzo dobrze wykorzystana.
“Nigdy w życiu!” – absolutny klasyk. Mówią, że to polska Bridget Jones, a jako wielka fanka Brygidy nie mogłam nie zajrzeć do tej książki. Sto lat temu oglądałam rzecz jasna ekranizację, ale Grochola to dla mnie charakterystyczny język, styl, który bardzo polubiłam. Przeczytałam jednym tchem w samolocie przy lampce prosecco (marzyłam o tym od dawna;) i lektura sprawiła mi wiele przyjemności, mimo tego, że sporo w niej historii, które już znałam z innych książek autorki. Czysta rozrywka na bardzo dobrym poziomie!
Ufffff, to tyle. Wracam do czytania, bo jak mnie Suits za bardzo wciągnie, to nie będzie o czym pisać w listopadzie 😉
Pingback: Książki, które przeczytałam w listopadzie - Panna Anna Biega()