O matko, ja już powinnam pisać o książkach, które przeczytałam w tym miesiącu, żeby emocje jeszcze były żywe, a tu takie buty! Na szczęście wzięłam się po raz ęty za “Złego” Tyrmanda, więc w kolejnych miesiącach będzie łatwiej, ze względu na objętość. Czemu po raz enty? Bo choć zawsze ta pozycja sprawiała mi wiele przyjemności, to nigdy jej nie dokończyłam, właśnie z powodu grubości: była za ciężka, by wozić ją w tramwaju, czytać w metrze, czy w poczekalni, a niestety rzadko mam okazję ułożyć się wygodnie na kanapie, czy usiąść przy biurku i przewracać strony. Choć bardzo żałuję, bo wiele bym dała za taki czas z dobrą literaturą, za szelest kartek i magiczny zapach papieru… mimo wszystko: niech żyją ebooki! Choćby ze względu na te tomiszcza właśnie i możliwość czytania nocą! Ale dziś nie o Tyrmandzie będzie tylko o Dickensie, Jojo Moyes i Marku Mansonie.
Na wstępie zaznaczę, że tradycyjnie skupiam się na tym, by przedstawić zarys fabuły – to znajdziecie w każdym sklepie internetowym, czy na stronach poświęconym książkom, tylko piszę o tym, co mnie urzekło bądź zraziło przy konkretnej lekturze, czy warto i dlaczego po nią sięgnąć i generalnie skupiam się na moich wrażeniach. Enjoy!
Charles Dickens “Wielkie nadzieje”. Tę książkę postanowiłam odkryć na nowo po prawie 20. latach. Pamiętam, że pierwszy raz sięgnęłam po Dickensa w liceum. To ciekawe, że na każdym etapie życia, czytamy jakby inną książkę. Wtedy totalnie mnie oczarowały dwie postaci: zraniona Miss Havisham, i piękna ale okrutna Estella.
Pierwsza jest niezwykle ciekawym przypadkiem: to kobieta, która nie potrafi odciąć się od przeszłości i mimo bogactwa, jakie posiada, żyje w ruinie. Dom zarosły pajęczyny, wszędzie pełza robactwo i ganiają szczury. Sama Miss Havisham, chodzi w łachmanach, w których bystre oko może się dopatrzeć resztek sukni ślubnej. Przeżyła wielką miłość, ale narzeczony porzucił ją w dzień ślubu. Tego dnia umarła i ona sama, a wraz z nią cały dom. Zegary stanęły na godzinie tego zajścia, a wszystko w domu zostało tak, jak w dniu wesela: stąd resztki sukni ślubnej oraz szczury i robaki, które z radością przybiegły po gnijące jedzenie. Miss Havisham jest tak bardzo rozgoryczona, że przygarnia do siebie małą dziewczynkę, by wychować ją na pożeraczkę męskich serc. Ale teraz to nie była dla mnie ich historia. Dopiero przy drugiej lekturze, kiedy nie była już nastolatką żądną sercowych uniesień, dostrzegłam jak ciekawą i pięknie skonstruowaną postacią jest Pip. Dickens, poza jak zawsze fantastycznym językiem, świetnym budowaniem nastroju, opisywaniem miejsc, stworzył genialne postaci, na przykładzie których można obserwować, jak wielki wpływ mają na nas czynniki zewnetrzne, takie, jak choćby pieniądze. Nie powiem więcej, bo mogłabym o tej pozycji pisać godzinami. Jeśli jeszcze jej nie przeczytaliście, zróbcie to koniecznie, bo jest tam tak wiele wątków i tak dużo ciekawych postaci, że każdy coś dla siebie znajdzie. A jeśli już kiedyś czytaliście “Wielkie nadzieje”, zróbcie to raz jeszcze. Zapewniam Was, że przeczytacie zupełnie inną książkę, ale równie dobrą, albo nawet jeszcze lepszą niż lata temu.
Jojo Moyes “You Before Me” (czytałam w oryginale). Powiem szczerze: długo się wzbraniałam przed tą lekturą, bo jakoś tak pachniała dla mnie tanim romansidłem. Zobaczyłam jednak na moim Kindle jak wiele osób przeczytało tę książkę i jak wielką furorę zrobiła na całym świecie więc pomyślałam, że to nie fair wydawać taki osąd bez znajomości treści.
Kliknęłam “Buy” i muszę przyznać, że to była rozsądna decyzja. Owszem, nie są to wrażenia zbliżone do tych, które dostaniemy od Dickensa, ale chyba nikt tego nie oczekuje biorąc do ręki współczesny romans. To tak jak porównywać czapkę z szalikiem – każde może być dobre na odpowiedniej półce. Powieść przede wszystkim wzrusza, wciąga, relaksuje i sprawia przyjemność. Nie wiem jak z polskim tłumaczeniem, ale w oryginale jest bardzo przyzwoicie napisana, postaci są realistyczne i wywołują emocje: jedne polubiłam, inne totalnie mnie irytowały (np. siostra i mama głównej bohaterki). Po paru godzinach poczułam się tak, jakbym sama przeniosła się domu Willa Traynora, a to wcale nie zdarza się często. Mimo dość przewidywalnej fabuły, książką jest ciekawie napisana. Spodobała mi się narracja z punktu widzenia różnych bohaterów – dzięki temu jeszcze lepiej można wejść w świat przedstawiony. Poza tym lubię sobie skakać po gatunkach i to był bardzo przyjemny skok w bok. Spodobało mi się na tyle, że ściągnęłam sobie próbkę kolejnego tomu Jojo Moyes, ale już mnie tak nie wciągnął, na tej części poprzestałam, ale myślę o innych tytułach autorki. Jeśli macie coś do polecenia, chętnie przeczytam. To był mile spędzony czas, a przecież o to chodzi w czytaniu?
Mark Manson “The Subtle Art of Not Giving a F.ck” (przeczytalam w oryginale) to książka promowana tymi słowami: “The self help book for people who hate self help books”. I rzeczywiście, nie jest to typowy poradnik z gatunku, jakie zmiany wprowadzić w swoim życiu, by być szczęśliwym. Raczej dowiesz się tego, jak patrzeć na pewne sprawy, by nie wkurzać się bzdurami, nie marnować czasu ani energii na rzeczy, które nie są istotne i skoncentrować się na tym, co jest dla Ciebie ważne. Czyta się lekko, w historiach Marka odnajdziesz siebie i czasem uśmiechniesz się pod nosem, a innym razem powiesz tytułowe “F.ck! To takie banalne, a ja się tym przejmuję”. Lektura przyjemna, skłaniająca do refleksji, ale nie wywróciła mojego życia do góry nogami, raczej pozwala uporządkować to, co już wiesz o życiu, ale na co dzień nie zdajesz sobie z tego sprawy. Mark Manson to amerykański bloger, który ma całkiem ciekawe podejście do życia. Najpierw Rudzik przeżył chwilową fascynację jego osobą, codziennie sprzedawał mi jakieś złote myśli, które u niego przeczytał, aż w końcu podrzucił mi tę książkę. Ale dziś rano zapytałam go: “Co być powiedział o Mansonie i jego książce?”. Spojrzał na mnie i mówi: “Wiesz co, wszyscy Ci autorzy jakoś mi się zlewają. Szkoda, bo to była ciekawa lektura ale szczerze mówiąc to już nic z tego nie pamiętam” – jak dla mnie idealne podsumowanie. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale my, kiedy czytamy książki z półki “rozwój osobisty” wzdychamy, śmiejemy się, przeżywamy, gadamy w trakcie lektury, a dwa tygodnie później już nie pamiętamy, co przeczytaliśmy. Ale warto sięgnąć po te pozycję, gdy chcesz się rozerwać i nauczyć, jak nie przejmować głupotami tylko skupić na rzeczach ważnych i nad nimi pracować. Dodam jeszcze, że Mark Manson wypracował sobie latami pisania bloga świetny styl.
Dodatkowo w grudniu przeczytałam/przekartkowałam, bo w tym wypadku sięgam zwykle do rozdziałów i nie czytam od deski do deski, kilka pozycji na temat żywienia i dzieci. Z wartych polecenia: “Szczęśliwe dziecko, czyli jak uniknąć najczęstszych błędów wychowawczych” Aleksandry Piotrowskiej i Ireny Stanisławskiej zasugerowana przez koleżankę. Generalnie nie czytam poradników dla rodziców, ona też nie, ale skoro już poleciła, kupiłam ebooka i przeczytałam pewnej bezennej nocy w dwie godzinki i była to lekka, przyjemna lektura, która dała mi trochę do myślenia, trochę nauczyła. Ale wrócę do niej za kilka miesięcy, bo Nelka jeszcze nie w tym wieku, a moja pamięć zawodna.
Za kilka tygodni kolejny tekst, o książkach, które teraz czytam. A w styczniu połknęłam już kilka ciekawych, które natchnęły mnie do pozytywnych zmian w życiu, zainspirowały także czekajcie i czytajcie, bo życie bez książek to nie życie.