Uwielbiam czytać, ale o tym już wiecie. W każdej wolnej chwili, którą jakimś cudem udaje mi się wygospodarować między pracą, gotowaniem a treningiem, zanurzam nos w książce. Kiedy się da, stawiam na ukochane wydania papierowe, nocą czytam ebooki, a podczas biegania, słucham audiobooków. Uwielbiam klasykę, chętnie sięgam po współczesnych pisarzy, którzy zachwycają sposobem narracji, językiem albo ciekawym pomysłem na fabułę. Ambitniejsze pozycje przeplatam lżejszymi, pełnymi humoru, które czyta się jednym tchem. I taka jest “Wiedźma duszona w winie”! Przeczytajcie początek i sami oceńcie, czy macie apetyt na więcej.
Nie wiem jak Ty, ale ja bardzo lubię śmiać. Uwielbiam dobre komedie, stand upy i ludzi, którzy mają poczucie humoru. Jeśli chodzi o polską literaturę, Joanna Chmielewska jest dla mnie niezastąpiona! Kilka tygodni temu, w przerwie między Ianem McEvanem a Kazuo Ishiguro rozbawił mnie też duet Witkiewicz/Rogozińki, ale o tym następnym razem. Wczoraj na plaży zaczęłam czytać “Wiedźmę duszoną w winie” Marty Obuch i jak na razie dobrze się bawię.
Marta Obuch
WIEDŹMA DUSZONA W WINIE
(fragment)
Marta Obuch
WIEDŹMA DUSZONA W WINIE
(fragment)
Nazwijmy rzeczy po imieniu.
Bożenie chciało się dziś na swój widok rzygać.
Ni mniej, ni więcej.
Słowa może nie porażały elegancją, ale dogłębnie oddawały metaforyczny sens jej istnienia. Czy jakoś tak. A mówiąc wprost – Bożenie nie chciało się żyć. W ogóle i w szczególe. Choć przecież nie działo się nic konkretnego: zarabiała znacznie więcej niż przeciętny Polak i gdyby chciała, mogła spełnić prawie każdy swój kaprys, lekarz nie stwierdził u niej hemoroidów, a w skrzynce na listy nie czekało zawiadomienie o eksmisji, wręcz przeciwnie. Jako osoba trzydziestoczteroletnia mogła się poszczycić własnym lokum (choć słowo „apartament” bardziej by tu pasowało), miała ciekawą pracę i z pewnością można było uznać, że jej życiowy pejzaż malował się w kolorach przewidywalnych, ale za to stabilnych. Żadnych szalonych różów czy fioletów, żadnej wiejskiej feerii barw. Nic z tego. Brązy. Godność i eleganckie skórzane kapcie.
Tylko…
Jak tu nie puścić na te kapciuszki pawia?!
Przecież na dobrą sprawę do szczęścia człowiekowi potrzebne są jakieś impulsy. A jedyne impulsy w życiu Bożeny były naliczane przez operatora T-Mobile, który z końcem miesiąca wysyłał jej moc ciepłych uczuć, owszem, ale za to z dołączoną do kompletu fakturą. Na operatora płci męskiej, który będzie słał impulsy pęczniejące od dzikiego pożądania, uczucia i ogólnie szału, Bożena przestała liczyć. Praca, dom, praca, dom i tak na okrągło. A w pracy – była dyrektorem pionu ryzyka w jednym z największych banków w Polsce – pierwiastek męski reprezentowali twardogłowi i kolesie biegający w wyścigu szczurów. Wszystko upaćkane wazeliną, a na lśniącej bankowej posadzce poprzetrącane kręgosłupy, tak to w praktyce wyglądało. To znaczy zaraz, moment, fakt faktem, że i ona w tych zawodach brała udział, a nawet je organizowała i chyba właśnie dlatego nie miała na nic czasu. Osiągnęła sukces, ale coraz częściej czuła się na tym korporacyjnym pustkowiu jak omszała skała. Niewzruszona, twarda, ale powoli jednak kąsana zębem czasu.
Bo dla kogo tu żyć?!
Nic więc dziwnego, że kiedy taka spełniona, ale samotna kobieta wstaje o poranku z łóżka i patrzy przez okno, chce przez nie wyskoczyć. Tak po prostu. I nie po¬maga nawet świadomość, że niektórzy w tym czasie rozpaczliwie walczą o życie w szpitalach onkologicznych, nie mówiąc już o tym, że gdyby jednak kobieta sukcesu zdecydowała się na skok, jej wątłe szczątki opadłyby na blaszany daszek osiedlowego śmietnika. O tej godzinie bardzo rozgrzany daszek…
Tak, Bożena wiedziała, że te czarne myśli są w jej okolicznościach życiowych nie w porządku. Bardzo nie w porządku.
Ale znowu zobaczyła swoje odbicie w lustrze…
Niestety, to również trzeba przyznać: nie zaliczała się do świeżych dziewoi, które wstają rano rześkie i gotowe oporządzić całe gospodarstwo, a z grabiami im do twarzy tak, że hej heeej. Należała do tych pokrzywdzonych przez los istot, które codziennie muszą włożyć ciężką pracę w to, żeby wyglądać. Kremy, bazy, podkłady, pudry, cienie… Roboty tyle, że starczyłoby dla brygady budowlanej. Ale na tym nie koniec. Do tego dochodziło obowiązkowe mycie głowy. Każdego cholernego dnia, inaczej wyglądałaby jak wyciągnięta po tygodniu z ja¬kiejś mocno zanieczyszczonej rzeczki. Tudzież z wody po ogórkach.
A dziś musiała się prezentować szczególnie dobrze.
Wszystko przez wuja Remigiusza – przyrodniego brata ojca – który nieoczekiwanie się zawinął. Nawet po śmierci był na tyle złośliwy, że nie tylko obciążył Bożenę kosztami pogrzebu (spotkali się raz w życiu, a wiadomość o zawale przyszła tuż po tym, jak wuja zakopano, więc nawet nie wzięła udziału w ceremonii!), ale uczynił ją swą spadkobierczynią.
Tyle że nie tylko ją i właśnie to było w tej opowieści najlepsze.
Odziedziczyła po wuju NIERUCHOMOŚĆ.
Czytaj: kupę gruzu w jakiejś zapadłej dziurze między Opolem a Katowicami zwanej szumnie Pruską Stacją. Drugim spadkobiercą był niejaki Roch Pawlicki.
I tu zaczynało być ciekawie.
Powiązań rodzinnych pomiędzy wujem a Pawlickim brak, jakichkolwiek informacji o człowieku również brak. Rzeczony współspadkobierca musiał jednak być albo cwany, albo tak samo sztywny jak wuj, bo nie pojawił się na odczytaniu testamentu i w ogóle nie można się było z nim w żaden sposób skontaktować – staruszek podobno nie posiadał czegoś takiego jak telefon komórkowy, bo przecież po co… W dwudziestym pierwszym wieku? Bożena na próżno szukała go również w mediach społecznościowych, a Google nie wyświetlił choćby jednego rekordu związanego z tym nazwiskiem.
Jakby facet w ogóle nie istniał!
W dalszej części spotkania, które miało miejsce równo tydzień temu, notariusz zapewnił, że wuj Remigiusz nie zostawił żadnych długów, tyle tylko że w nieruchomości trwa remont i spadkobiercy muszą się zobowiązać, że prace zostaną ukończone.
Oczywiście.
Czyli jest haczyk.
A właściwie kilka haczyków i żeby je wyciągnąć i rozdzielić splątane żyłki, nie było wyjścia. Bożena musiała wziąć urlop i pojechać na zapadłą wiochę. Pruska
Stacja, co za nazwa… Ale dobrze, pojedzie tam, dorwie Pawlickiego, którego adres pokrywał się z adresem nieruchomości, i wszystko sobie wyjaśnią. Jak dorośli ludzie. Niech ją dziadek spłaci i grzęźnie w remontach, jego sprawa. A jeśli się nie dogadają, cóż, ona na chleb i wino ma, nie potrzebuje żadnej jałmużny.
Obejdzie się.
Tak bojowo nastawiona posprzątała w mieszkaniu, zjadła wczesny obiad i ubrana w nienaganną letnią garsonkę Massimo Dutti wsiadła do auta. Trasę oczywiście obejrzała wcześniej w internecie, po drodze wypiła herbatę, zjadła sałatkę z owoców i ogólnie nawet poweselała, przecież był piękny czerwcowy dzień, tyle tylko że pod Strzelcami Opolskimi…
Rozegrał się jakiś cholerny armagedon!
Bo co to niby miało być?!
Na jedną maluteńką chwilę straciła czujność i zerknęła do SMS-a, który przyszedł od koleżanki z banku, i tyle wystarczyło. Otrzymała silne uderzenie w bok. Naprawdę silne, a przy tej prędkości nawet muśnięcie mogło skończyć się katastrofą. Błyskawicznie zerknęła więc do lusterka i próbowała wyprowadzić auto na prostą, bo właśnie mierzyła w czyjś bagażnik, ale po chwili było jeszcze gorzej. Zarzuciło nią, wpadła na prawy pas, wbijając się w kolejny samochód.
Wtedy eksplodowały poduszki.
Okropna chwila.
Bożena przestała cokolwiek widzieć, paliła ją twarz, kręciło się jej w głowie, prawie zaczęła się dusić. Dopiero w tym momencie wcisnęła hamulec, choć nie była pewna, czy w ten sposób nie skraca życia swojego i innych.
Te upiorne dźwięki, jakby gniotła się stal, jakby ktoś rysował blachę ostrym narzędziem… Odruchowo chciała zatkać uszy. Zamiast tego przeleciało jej przez myśl: bezpieczna pozycja! Tylko jak przyjąć bezpieczną pozycję, kiedy duszą cię napompowane powietrzem śliskie buły?! Które rosną, zasłaniają świat, sama stajesz się bułą, z głowy wyrasta ci kierownica…
Tlenu, potrzebowała tlenu!
Zanim straciła przytomność, zastanowiła się, czy nie zakończy swojego żywota zgnieciona kawałkami blachy na żałosny i cieniutki placuszek, który po kilku godzinach wygrzebie ze sterty żelastwa jakiś rozentuzjazmowany interwencją strażak. A może umieranie wcale nie boli?
Nic jej przecież nie bolało, było jej wręcz przyjemnie. Coraz przyjemniej. Czuła gorąco w całej czaszce: biegło strużką od skroni ku potylicy, potem ześlizgiwało się do kręgosłupa, płuc…
– Halo! Halo, proszę pani! Proszę się odezwać! – Z daleka, z bardzo dalekiego daleka, dobiegł ją czyjś głos i było jej już wszystko jedno, bardzo miłe wszystko jedno, jakby nie musiała się o nic martwić.
Raporty?
Maile?
Ależ ona była tylko małą, złotą rybką opadającą z pluskiem na dno. Miała czadowe płetwy i przezroczystą skórę, a woda była tak orzeźwiająco chłodna… Piasek pokrywały błyski światła i krągłe kamyczki, fale miarowo rybkę kołysały, nawet chciało się jej śpiewać, choć podobno dzieci i ryby głosu nie mają.
Ale potem ktoś wsadził łapę do wody. I koniec pieśni.
Bożena poczuła szarpnięcie.
– Boże, kobieto, nie rób mi tu numerów… Błagam! Ja mam rodzinę. Halo! Niech mi ktoś pomoże, ona się dusi!
– Przekłuj pan te poduszki! Na co pan czekasz?!
– Ale jak?!
– Nie wiem, cholera, dźgaj pan długopisem czy czymś! Może coś z auta?
– To chociaż jej odchylcie głowę! Stoją i się zasta¬nawiają, a kobieta zaraz zejdzie… Przecież charczy, nie słyszycie?! Róbcie coś!
– Dym, spod maski idzie dym! Zaraz to wszystko wybuchnie! Trzeba ją wyciągnąć…
Bożena odbiła się nagle do dna w tempie nad wyraz przyspieszonym i teraz nie była już złotym drobiażdżkiem, ale tłustym karpiem, którego ktoś brutalnie wyrzucił na brzeg.
Bardzo brutalnie.
I tempo tego wyrzucania sprawiło, że ożywcza poranna myśl stała się naraz rzeczywistością – w każdym razie w jej przełyku pojawiła się ohydna, lepka ciecz, której należało się natychmiast pozbyć.
I słowo ciałem się stało.
– Uwaga, rzyga!
– Jak rzyga, to chyba dobrze?
– Może ma wstrząs mózgu. Dzwonił ktoś po karetkę?!
– Na pewno, przecież nie tylko ona jest poszkodowana. Auto na aucie, ja cież pierdzielę, co się porobiło…
– Muszzz…
– Cicho! Coś mówi. – Przy Bożenie uklękła jakaś kobieta i troskliwie ujęła ją za dłoń. – Wszystko w porządku? Jak się pani czuje?
– Ja muszę… Muszę jechać – odpowiedziała, ale nie poznała własnego głosu. Był głuchy i daleki. Jakby dobiegał ze studni. – Odzie… Dziewiczyłam spadek. Spacja… Stacja… Chyba car albo cesarz, nie pamiętam… Mam w nawigacji. Muszę jechać…
Tyle że nikt nie wziął jej słów na poważnie.
Kobieta westchnęła ze współczuciem, a grupka otaczających ją mężczyzn aż zafalowała w niedowierzaniu:
– Jechać… – powtórzył, cmokając z naganą, jeden z nich. – Chyba na urazówkę. Bredzi dziewczyna. No, nieźle jej główkę przeorało…