Czasem życie zabawnie się układa. Coś sobie zaplanujesz, zorganizujesz, krok po kroku realizujesz ów plan, ale nagle jakaś drobnostka wywraca wszystko do góry nogami…Zapewne wiecie, że mam swoją rubrykę w Be Active, gdzie co miesiąc dzielę się z czytelniczkami magazynu różnymi przemyśleniami na temat biegania. Czasem są to porady bardzo techniczne np. jak się rozciągać, jakich błędów treningowych uniknąć, gdy szykujesz się do pierwszego maratonu, albo na przykład: jak biegać, gdy Twoim celem jest utrata kilku centymetrów tu i ówdzie. Angażuję wtedy do współpracy różnego rodzaju specjalistów, których znam od lat i których darze zaufaniem. Innym razem z kolei, są to nieco luźniejsze, można by rzec „wakacyjne tematy”, czasem nawet rozrywkowe, bo przecież bieganie ma być przyjemne. Na przykład w takim letnim, sierpniowym numerze będzie można poczytać o tym, dlaczego warto mieć aktywnego faceta. Bo warto! Jest milion powodów!
Ponieważ pracuję na odległość, wszystko planuję sobie z wyprzedzeniem. Wiem, którego dnia przygotowuję temat B, a którego C. Sama siebie muszę w tej kwestii pochwalić – i dobrze, bo siebie samego chwalić też trzeba! – bo już od dwóch lat, czyli od momentu, gdy magazyn pojawił się na rynku, sprawnie mi to idzie. Chyba życie na walizkach paradoksalnie sprzyja organizacji. Zatem już dawno sobie zaplanowałam, że do wrześniowego numeru napiszę tekst na temat tego, co warto przygotować, gdy szykujesz się do startu w zawodach. Sprawa niby oczywista, a sama pamiętam ile miałam pytań, gdy jechałam na swój pierwszy bieg! A gdzie ja zostawię ubranie? Co na siebie założę, żeby nie zmarznąć ale też się nie przegrzać? Czy będzie picie na trasie? I inne takie. Wiadomo, dziś to wydaje się śmieszne. Gdy w miarę regularnie startujesz w zawodach, totalnie o tym zapominasz, a jednak każdy taki bieg wymaga od nas pewnego rodzaju przemyślanej strategii. Jeszcze w mieście to pół biedy – większość zrobią za Ciebie organizatorzy. Prawdziwa zabawa zaczyna się wtedy, gdy startujesz w górach. No bo jakoś trzeba dojechać, przestudiować mapkę, zobaczyć profil trasy, sprawdzić, gdzie są punkty żywieniowe, by mniej więcej wyliczyć sobie ile picia chcemy wziąć, by nie taszczyć ze sobą za dużo wody, ale też by wystarczyło od jednego punktu do kolejnego. Trzeba wypakować plecak tak, by było w nim wszystko, czego wymagają organizatorzy i co Tobie może się przydać, ale jednocześnie trzeba to zrobić w taki sposób, by było jak najlżej i jak najwygodniej. Reasumując: trzeba się trochę nagłówkować.
Do owego tekstu o przygotowaniach do startu miałam usiąść w poniedziałek, ale jak to u mnie zwykle bywa, w sobotę już go sobie powoli układałam w głowie. Już widziałam te śródtytuły: „Nie testuj na sobie żadnych nowości”, „Sprawdź, jak dojedziesz na miejsce startu”, „Przemyśl, co na siebie założysz” i tak dalej. Żeby było zabawniej, w niedzielę rano sama startowałam w zawodach. Lekki stresik był, bo może i biegam dość regularnie, ale mało, powoli i takie zawody z gatunku 23km, w tym 1750m przewyższenia, i najwyższy szczyt 2700m n.p.m. budzą mój respekt. Do tego upał, „te dni” i nie wiadomo co jeszcze, a, wiem, urodziny! No i napić się winka nawet nie za bardzo mogłam, bo trzeba było wstać o 5.00, by całą familią dojechać na miejsce startu. Ale co zrobisz, pasja silniejsza! Niczym zawstydzona dziewica oblana rumieńcem tak niby trochę się wzbraniałam, mówiłam, że nie dam rady, że się boję, ale tak naprawdę bardzo chciałam spróbować. Bo umówmy się: nie ma jak się tak porządnie styrać w górach. No nie ma! Dlatego nie poddałam się, nie pozwoliłam tym wszystkim argumentom “na nie” zawładnąć moją głową. Wiedziałam, że ja po prostu chcę pobiec. Wieczorem Rudzik troskliwie pomógł mi wybrać wygodny plecak na wodę (nagromadziliśmy przez te lata ze trzy rozwiązania i zawsze się zastanawiamy, które najlepsze na dany dystans czy pogodę), przyszykowaliśmy żele i inne klamoty. Nastawiliśmy budzik na 5.15, grzecznie wstaliśmy, Nelce zmieniłam last minute pieluchę jeszcze na śpiocha i obudziłam ją dopiero przed wyjściem. Wyruszyliśmy w trasę! Rudzik jeszcze dopytał się mnie dokąd jedziemy, ja oczywiście zupełnie nie miała pojęcia. On tutaj u nas jest organizatorem wszystkich biegów, pozapisywał nas na większość miejscowych zawodów z cyklu Challange Trail Nature 06 i tak pykamy sobie na zmianę, żeby jedno z nas opiekowało się Nelką. Także Rudzik chwycił w rękę przewodnik po imprezach biegowych w naszej okolicy, „Valberg!” zakomunikował i ruszyliśmy. Powiem szczerze, że te wszystkie górskie trasy owszem piękne są i malownicze, ale ja zawsze jestem zielona, trzeba się zatrzymywać i na miejsce dojeżdżam nieprzytomna. Kiedy jeździmy we dwoje, siadam z przodu i patrzę tępo przed siebie – nie jest lekko, ale da się przeżyć. Problem w tym, że zazwyczaj podróżujemy z Nelą, więc moja choroba lokomocyjna rozkręca się na dobre – w końcu tyle siedzenie i górskie zawijasy to… nie moja bajka! Ale dojechaliśmy. Nawet tylko raz krzyknęłam. „Musimy się zatrzymać. Natychmiast!”. Rozglądamy się, pusto! Zwykle nie ma gdzie zaparkować samochodu, już na kilkaset metrów przed miejscem docelowym rozgrzewają się dziesiątki biegaczy, a tu tylko my. Zerkamy w nasz magiczny zeszycik. „To nie tu! W Valberg ja biegnę za tydzień. Pomyliły mi się strony.” Co robić? Okazało się, że moje zawody były “stronę” wcześniej, czyli w La Colmiane. Dojechać już nie dojedziemy. “To zostajemy tutaj i robimy treningi” – odpowiadam.
I z tej historii płyną dwie lekcje:
- Kiedy jedziesz na zawody, przygotuj się. Sprawdź dokąd jedziesz, czym dojedziesz etc. 😉
- Kiedy coś w życiu pójdzie nie po Twojej myśli, szybko szukaj innego rozwiązania i o nic się nie martw. Życie jest za krótkie! A to inne rozwiązanie może być jeszcze fajniejsze!